– Zauważyłeś, że w świecie rzeczywistym znacznie osłabły ataki na organizację?
– Oni są przebiegli. Wiedzą, że organizacja jest jedynym środkiem uzyskiwania informacji o Panu i że tylko przez nią mogą położyć łapy na technologii, którą Pan nam przekazuje, chociaż szanse, że tak się stanie, są minimalne. To powód, dla którego pozwolą jej w pewnym stopniu istnieć, ale sądzę, że pożałują tego.
– Pan nie jest taki sprytny. Nawet nie pojmuje, czym jest przebiegłość.
– A więc potrzebuje nas. Istnienie organizacji jest dla niego ważne i wszyscy towarzysze powinni się jak najszybciej o tym dowiedzieć.
Newton dosiadł konia.
– Dobrze. Muszę jechać. Zostanę dłużej, kiedy się upewnię, że jest tu bezpiecznie.
– Gwarantuję ci, że to absolutnie bezpieczne miejsce.
– Jeśli to prawda, następnym razem zbierze się tu więcej towarzyszy. Żegnaj.
Powiedziawszy to, Newton popędził konia i pogalopował w dal. Kiedy zatarły się ślady kopyt jego wierzchowca, małe słońce stało się spadającą gwiazdą i świat ogarnęła ciemność.
Luo Ji leżał bezwładnie na łóżku, przyglądając się zamglonymi jeszcze od snu oczami, jak po wzięciu prysznica kobieta się ubiera. Słońce, które było już wysoko na niebie, przenikało przez zasłony i ukazywało jej pełną gracji sylwetkę jak w scenie z czarno-białego filmu, którego tytuł zapomniał. Ale tym, co powinien teraz pamiętać, było jej nazwisko. Jakże się ona nazywała? Jeśli Zhang, to powinna to być Zhang Shan. A może Chen? Wobec tego Chen Jingjing… nie, to były poprzednie kobiety. Przyszło mu do głowy, żeby zerknąć do telefonu, ale znajdował się on w kieszeni, a ubranie leżało na dywanie. Poza tym znali się od niedawna i jeszcze nie wprowadził jej numeru do telefonu. Teraz ważne było, by nie stało się tak jak wtedy, kiedy zapytał wprost o nazwisko – miało to katastrofalne konsekwencje. Odwrócił więc wzrok na telewizor, który włączyła i ściszyła. Na ekranie siedziała wokół okrągłego stołu Rada Bezpieczeństwa ONZ – zaraz, to nie była już Rada Bezpieczeństwa, ale nie pamiętał nowej nazwy tego ciała. Był naprawdę oszołomiony.
– Podkręć dźwięk – powiedział. Bez czułych słówek jego głos brzmiał chłodno, ale teraz nie dbał o to.
– Wydajesz się naprawdę zainteresowany.
Usiadła i czesała włosy, ale nie podgłośniła telewizora. Luo Ji sięgnął na szafkę nocną, wziął zapalniczkę i papierosa, po czym zapalił go, wysuwając bose stopy z ręcznika i przebierając z zadowoleniem dużymi palcami.
– Powinieneś się sobie przyjrzeć. I ty nazywasz siebie naukowcem?
Patrzyła na jego palce w lustrze.
– Młodym naukowcem – poprawił ją – z niewieloma osiągnięciami. Ale to dlatego, że się nie przykładam. W rzeczywistości mam mnóstwo świetnych pomysłów. Czasami po chwili namysłu dochodzę do tego, nad czym inni mogliby pracować całe życie… możesz mi wierzyć albo nie, ale raz stałem się niemal sławny.
– Z powodu tych materiałów o subkulturze?
– Nie. To było coś zupełnie innego, nad czym pracowałem w tym samym czasie. Stworzyłem socjologię kosmiczną.
– Co?
– Socjologię kosmitów.
Zachichotała, potem odrzuciła grzebień na bok i zaczęła nakładać makijaż.
– Nie wiesz, że w kręgach akademickich istnieje skłonność do kreowania celebrytów? Mogłem zostać gwiazdą.
– Badaczy kosmitów jest teraz na pęczki.
– Dopiero odkąd wypłynęło to nowe gówno – rzekł Luo Ji, wskazując wyciszony telewizor, który wciąż pokazywał duży stół i siedzące wokół niego osoby. Ten przekaz był strasznie długi. Czyżby to była transmisja na żywo? – Akademicy nie badali obcych z kosmosu. Przeszukiwali sterty starych papierów i w ten sposób stawali się celebrytami. Ale później społeczeństwo znudziło się kulturalną nekrofilią starej ekipy i wtedy pojawiłem się ja. – Wyciągnął gołe ramiona w stronę sufitu. – Socjologia kosmiczna, obcy, mnóstwo rodzajów obcych. Więcej niż ludzi na Ziemi, dziesiątki miliardów! Producent programu telewizyjnego Sala wykładowa rozmawiał ze mną o zrobieniu cyklu, ale potem zdarzyło się to wszystko i… – Zakreślił palcem koło i westchnął.
Nie słuchała go zbyt uważnie, czytała tekst na ekranie: „W sprawie eskapizmu zastrzegamy sobie wszystkie możliwe podejścia…”.
– Co to znaczy?
– Kto przemawia?
– Chyba Karnoff.
– Mówi, że eskapizm trzeba traktować tak samo surowo jak RZT i że na każdego, kto buduje arkę Noego, trzeba wystrzelić pocisk kierowany.
– Trochę za ostro.
– Nie – powiedział z mocą. – To najmądrzejsza strategia. Wyszedłem z tym już dawno temu. I nawet jeśli do tego nie dojdzie, i tak nikt stąd nie odleci. Czytałaś książkę Lianga Xiaoshenga pod tytułem Latające miasto?
– Nie. Dość stara, prawda?
– Tak. Przeczytałem ją, kiedy byłem dzieckiem. Szanghaj ma się zapaść do oceanu. Grupa ludzi chodzi od domu do domu, zabiera ludziom kamizelki ratunkowe, a potem wszystkie niszczy, tylko po to, by mieć pewność, że skoro nie wszyscy mogą przeżyć ten kataklizm, nie przeżyje nikt. Szczególnie utkwiła mi w pamięci mała dziewczynka, która zaprowadziła tę grupę pod drzwi pewnego domu i krzyknęła: „Oni wciąż jedną mają!”.
– Należysz do tych dupków, którzy zawsze traktują społeczeństwo jak śmieci.
– Bzdura. Podstawowym aksjomatem ekonomii jest merkantylny instynkt człowieka. Bez tego założenia upadłaby cała ta dziedzina. Na razie nie ma w socjologii żadnego podstawowego aksjomatu, ale może byłby on jeszcze bardziej ponury. Prawda zawsze jest niemiła. W przestrzeń kosmiczną mogłaby odlecieć mała liczba ludzi, ale gdybyśmy wiedzieli, że do tego dojdzie, to po co było nam się trudzić?
– Trudzić czym?
– Po co był nam renesans? Po co Wielka Karta Swobód? Po co rewolucja francuska? Gdyby ludzkość pozostała podzielona na klasy trzymane w tym układzie żelazną ręką prawa, to gdy nadszedłby na to czas, odlecieliby ci, którzy potrzebowaliby odlecieć, a zostaliby ci, którzy musieliby zostać. Gdyby stało się to w czasach dynastii Ming albo Qing, oczywiście ja też bym odleciał, a ty byś została. Ale teraz nie jest to możliwe.
– Nie miałabym nic przeciw temu, żebyś wyniósł się od razu.
I była to prawda. Doszli do punktu, w którym rozstanie się odbywa się niejako za obopólną zgodą. Ten optymalny moment udawało mu się osiągnąć ze wszystkimi poprzednimi kochankami, nigdy nie zrobił tego zbyt wcześnie ani za późno. Tym razem był szczególnie zadowolony z panowania nad tempem, w jakim to przebiegało. Znał ją zaledwie od tygodnia, a rozstanie przebiegało gładko, równie elegancko jak oddzielenie się pojazdu kosmicznego od rakiety nośnej.
Wrócił do wcześniejszego tematu:
– Stworzenie socjologii kosmicznej to nie był mój pomysł. Wiesz czyj? Jesteś jedyną osobą, której zamierzam o tym powiedzieć, więc się nie bój.
– Jak chcesz. Z wyjątkiem jednej rzeczy i tak nie wierzę w to, co mówisz.
– Eee… zapomnijmy o tym. Jakiej rzeczy?
– Rusz