– Teraz patrz – powiedział, odsłaniając stojące za nim przyniesione z przedpokoju lustro.
I wbił Bartoszowi nóż w pierś.
Latem Ziomek lubił spać nad Wisłą. Komarów latało tu wprawdzie więcej, ale w nocy było chłodniej i powietrze takie, że dało się oddychać. No i odpoczywało się normalnie, bo nikt nie ganiał rankiem z psami jak na podzamczu. Tam to Ziomek miał nawet swojego wroga. Yorka w czerwonej obroży z małymi plastikowymi diamencikami. Ten pies zawsze go jakoś znajdował, stawał metr od niego i zaczynał przeraźliwie szczekać takim piskliwym głosem, jakby ktoś jeździł po szkle plastikowym korkiem od jabola. Ziomek nienawidził tego yorka. Chciał mu przypierdolić, ale pies miał pana, grubego faceta z wielką brodą, który czekał niedaleko i śmiał się głośno, paląc papierosa.
Co innego nad Wisłą, tak, tu się można było wyspać. Tylko że latem. Teraz niby też było lato, ale już wrzesień. W nocy zrobiło się zimno i nad ranem Ziomek obudził się cały drżący, z katarem lecącym z nosa. Spali z Marysią tutaj, bo z podzamcza ich wygonili. Przyszły jakieś pedały z panienkami i kazali spierdalać. Przyłożyli mu w łeb, aż zadźwięczało, a potem kopnęli w tyłek.
Ziomek wstał i poszedł za potrzebą w krzaki. Ściągnął portki, wypiął pośladki i natychmiast zaroiło się wokół niego od komarów. Że też ich w nocy nie wymroziło – pomyślał ze złością.
Kiedy zapinał spodnie, przez ścianę zieleni dojrzał, jak w pobliżu mostu zatrzymuje się samochód. Nowy, ładny. To było dziwne, bo na Wisłostradzie rzadko kto stawał, a w tym miejscu to w ogóle. Zaciekawiony Ziomek zrobił kilka kroków w kierunku drogi i zaraz zdębiał. Kierowca wysiadł z wozu. Otworzył bagażnik. Wyjął z niego coś najwyraźniej ciężkiego, bo aż stęknął. Zarzucił sobie ładunek na ramię i to niosąc go, to ciągnąc, poszedł w stronę pobliskiego mostu kolejowego, a następnie wszedł na znajdującą się pod torami kładkę, którą można było dostać się na drugą stronę Wisły. Kładka była zamknięta i nie wolno było tamtędy chodzić.
Ziomek usłyszał trzask łamanej gałązki za sobą i podskoczył przestraszony. Odwrócił się gwałtownie, ale to była tylko Marysia.
– Pikawa by mnie jebnęła – syknął.
Marysia nie odpowiedziała. Ruchem głowy wskazała na samochód. Był otwarty. Nowy. Drogi. W takim samochodzie mogły być fajne rzeczy. Jakieś telefony, płyty, może laptopy? Ziomek znał ludzi, którzy skupowali taki sprzęt. Zerknął w kierunku mostu. Nie widział kierowcy. Ani jego pakunku. Pewnie mężczyzna był już na kładce. Ziomek dał znak Marysi, żeby siedziała cicho, i oboje ruszyli do samochodu. Musieli działać szybko. Brać, co ich, i spierdalać.
– Pilnuj – szepnął.
Szarpnął drzwi od strony pasażera i włożył głowę do środka. Pachniało tam skórą i chemią. Otworzył schowek, ale był pusty. Sięgnął po nawigację. Siłował się z nią chwilę, aż w końcu uwolnił ją z uchwytu na szybie. Zerknął do tyłu, ale niczego tam nie znalazł. Poczuł się zawiedziony.
Marysia zarzęziła cichutko.
Ziomek natychmiast chciał uciekać, ale za późno – tajemniczy kierowca stał już przy nim. Marysia leżała niedaleko. Była cała. Przewróciła się, głupia, tylko.
Ziomek zorientował się, że ciągle trzyma w dłoniach ukradzioną nawigację.
– Ja tylko oglądałem, szefie – wyjąkał. Jakby na potwierdzenie swoich słów poobracał w dłoniach urządzenie, a później wrzucił je do środka. Podniósł w górę ramiona, by pokazać, że nic więcej nie ukrywa, i równocześnie wystraszony spuścił głowę.
Mężczyzna przyglądał się to jemu, to Marysi.
– Masz telefon? – zapytał.
Ziomek gorączkowo przytaknął i sięgnął do kieszeni. Marysia poderwała się z ziemi.
– Nie dawaj mu telefonu, chuju! Jak do mnie córka zadzwoni?!
– Zamknij się! – ryknął Ziomek i wyciągnął w kierunku mężczyzny otwartą dłoń, na której leżała komórka. Mężczyzna zrobił krok w kierunku pijaczka, ciągle milcząc. Było w tym facecie coś dziwnego i groźnego, a Ziomek wyczuwał takie rzeczy. I jakby na potwierdzenie poczuł nóż na swoim gardle. Mimowolnie wciągnął powietrze i wstrzymał oddech. Marysia znowu jęknęła i zapłakała.
– Zadzwonisz na policję. Powiesz im o tym. – Mężczyzna wskazał na most. Ziomek zerknął w tamtą stronę i nagle dowiedział się, czym był tajemniczy pakunek. Z kładki, kilkanaście metrów od brzegu, zwisało ciało.
– Tak, szefie – odważył się odpowiedzieć Ziomek.
– Bardzo dobrze. I pamiętaj. Nic nie widziałeś, bo wrócę po ciebie.
Żołądek Ziomka zwinął się w supeł. Pijaczek zorientował się, że nie jest w stanie wypowiedzieć nawet słowa. Otworzył usta, próbując coś z siebie wydusić, jakikolwiek dźwięk, ale łapał tylko powietrze jak karp wyciągnięty z wanny.
– Pamiętaj. Nie widziałeś mnie – powtórzył mężczyzna.
Cofnął nóż. Wsiadł do samochodu. Odjechał.
Ziomek stał bez ruchu. Ciągle miał w dłoni telefon. Marysia chlipała cicho dwa metry od niego, a on wybierał numer na policję.
Rozdział 2
Mortkę obudził dzwonek telefonu. Otworzył oczy, sięgnął po aparat i odebrał połączenie.
– Tak…
– Za pięć minut ktoś po ciebie przyjedzie. Pakuj się – usłyszał suchy, gniewny głos podinspektora Artura Andrzejewskiego, naczelnika Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw.
– Mam rękę w gipsie. Jeszcze jestem na zwolnieniu – przypomniał.
– Już nie.
Andrzejewski się rozłączył. Mortka przez kilkanaście sekund leżał w łóżku, wpatrując się biały sufit, a potem niechętnie zwlókł się z pościeli. Umył zęby, wysikał się, ubrał. Spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta rano. Zastanawiał się, o co może chodzić. Razem z szefem ustalili, że wróci do pracy dopiero po zdjęciu gipsu. Do tego czasu miał załatwić formalności związane z przeprowadzką do służbowej kawalerki i zamknąć ostatnie krotowickie sprawy. Tamto śledztwo przejęło co prawda Centralne Biuro Śledcze, ale od czasu do czasu wzywali go na przesłuchania, żeby po raz kolejny opowiedział całą historię od początku do końca.
Nikomu nie powiedział o tym, że mógł się zarazić HIV od poznanej tam byłej prostytutki. Oczywiście, kiedy okaże się, że jest nosicielem, od razu powiadomi kogo trzeba. A do tej pory… Do tej pory musi po prostu być ostrożny.
Zastanawiał się, czy zdąży wypić kawę, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył. Stała przed nim niespełna trzydziestoletnia dziewczyna. Bardzo szczupła, wysoka, w brązowej skórzanej kurtce i ciemnych dżinsach. Popielate włosy zaczesała gładko do tyłu i związała w koński ogon. Nie miała makijażu. Była blada, co w połączeniu z mocno zaznaczonymi kośćmi policzkowymi sprawiało, że przypominała trochę śmierć.
– Anna Suchocka. Ale możesz mi mówić Sucha.
Mortka pomyślał, że chyba jeszcze