Lotte i Søren Hammer Niegodziwcy
Matti Rönkä Dobry brat, zły brat
Kjell Ola Dahl Mężczyzna w oknie
Friedrich Ani Śmierć nie ulega przedawnieniu
Thomas Enger Letarg
Lars Kepler Kontrakt Paganiniego
Johan Theorin Smuga krwi
Kjell Ola Dahl Czwarty napastnik
Thomas Enger Bóle fantomowe
Lotte i Søren Hammer Wszystko ma swoją cenę
Matti Rönkä Przyjaciele z daleka
Wojciech Chmielarz Podpalacz
Kjell Ola Dahl Wierny przyjaciel
Bernhard Jaumann Godzina szakala
Wojciech Chmielarz Farma lalek
Johan Theorin Święty Psychol
Friedrich Ani Ludzie za ścianą
Lars Kepler Świadek
Thomas Enger Żądza krwi
Kjell Ola Dahl Lodowa kąpiel
Bernhard Jaumann Kamienista ziemia
Jean Luc Bannalec Śmierć w Pont-Aven
Lars Kepler Piaskun
Johan Theorin Duch na wyspie
Johan Theorin Zmierzch (wyd. 2)
W serii ukaże się także:
Martín Solares Czarne minuty
Jean-Luc Bannalec Bretońskie układy
Więcej informacji: czarne.com.pl
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Piotr Bukowski
Fotografia na okładce © by Monalyn Gracia / Corbis / Fotochannels
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Wojciech Chmielarz, 2014
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Renata Arkuszewska / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
ISBN 978-83-7536-888-8
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
tel. +48 18 351 00 70
e-mail: [email protected]
Wołowiec 2014
Wydanie I
Dla Dagi
Polaco
Polaco – wołali Kolumbijczycy.
Polacy też. Takie zasady. Tylko ksywki, żadnych imion, żadnych nazwisk.
Co roku, tuż po Wielkim Poście, rozpoczynała się trasa w Polskę powiatową. Wielki tour po tętniących basami i migoczących kolorowymi światłami dyskotekach. Po tancbudach, gdzie na parkietach pachnących sztucznym dymem ocierali się o siebie w monotonnym rytmie wypindrzone dziewczęta i wyżelowani chłopcy. Wielu z nich szło potem zacieśniać znajomość do ubikacji albo do pobliskiego lasku, który co weekend tonął w zużytych prezerwatywach.
Czerwony van z Polaco w środku, cały oblepiony naklejkami Coca-Coli, wjeżdżał na żwirowy parking z głośnym trąbieniem. Ci, którzy akurat wyszli na dymka, podchodzili skuszeni. Niektórzy pędzili po znajomych. Potem następowała wielka premiera – otwarcie klapy i prezentacja zgrzewek.
– Chodźcie, chodźcie. Darmowa cola! Darmowa cola dla spragnionych!
Wkrótce wieść się roznosiła i Polaco otaczał żądny puszek tłum. Rzucali się na nie, jakby to była pierwsza rzecz, którą pili po czterdziestu dniach postu.
Na Polaco czekało zaś zadanie. Casting. Należało wyłapać jedną, dwie, może trzy osoby. Nie za dużo. Ważne, żeby na wycieczce nie było zbyt wielu ludzi z jednej okolicy. Samotni w grupie – ci byli najlepsi. Pożądane cechy: pewność siebie i odwaga – wystarczające, żeby przyjęli złożoną propozycję. Niefrasobliwość – na tyle duża, żeby zrobili to, czego się będzie od nich oczekiwać. Słabość – na tyle wyraźna, żeby można było ich złamać. Głupota – żeby dali się podporządkować i nie próbowali buntować.
Casting to złe słowo. Polowanie – lepsze.
Wyżelowani chłopcy. Wypindrzone dziewczęta. Wytypowani.
Potem rozmowa na boku. W ciszy, na chłodnym powietrzu. Z alkoholem szumiącym w uszach i wzrokiem zaćmionym od miękkich narkotyków.
– Słuchajcie, słuchajcie. Jest taka sprawa, Coca-Cola szuka ludzi do reklamy. Będziemy kręcić na Karaibach. Super rzecz. Wielka impreza, pracy tyle, co nic, trzeba się tylko będzie pobujać pod palmami, a na koniec coś i tak wam zapłacą. To co wy na to, chętni jesteście? Szukamy samych fajnych ludzi!
Zawsze się zgadzali.
Formalności załatwiali więc od razu: spisywali dane osobowe, adresy, numery telefonów. A potem czerwony van odjeżdżał i nigdy nie wracał w to samo miejsce.
Po dwóch miesiącach takich wypadów mieszkanie Polaco tonęło w notatkach. Pomagała fotograficzna pamięć. Jeden rzut oka, imię, nazwisko, nazwa miejscowości i już w głowie pojawiała się konkretna twarz, konkretna osoba.
Nadchodził czas decyzji.
Trzy łyki zimnej kawy. Papieros wypalony przy oknie wychodzącym na aleję Armii Ludowej. W dole sznur samochodów, zapach spalin, w oddali szare bryły warszawskich wieżowców.
Telefon w ręce. Numer wybierany w rytm melodii z radia.
– Cześć. Pamiętasz mnie? Polaco. No, rzeczywiście śmieszna ksywa. Od Coca-Coli… No właśnie… Dzwonię do ciebie, żeby ci powiedzieć… Gratulacje! Wygrałeś! Jedziesz na Karaiby.
Pisk radości w słuchawce.
Dziwne. Jakby zanik pamięci. Pierwszy. Skąd była ta dziewczyna? Z której dyskoteki? Z którego miasteczka? Jak brzmiał jej głos? Bo była przecież rozmowa, Polaco i jej, kilka tygodni przed wylotem.
Drobna, szczupła, nieśmiało uśmiechnięta. Czarne włosy do ramion, zielone oczy, delikatne piegi na nosie. Usta pociągnięte różowym błyszczykiem. Ładna.
– Dobra! Słuchajcie. Zbieramy się. Zbieramy się w kółeczko. Świetnie. Super. Super, że jesteście. Że jest tu tyle fajnych… Nie… Że jest tu tyle zajebistych osób!
Wyćwiczona przemowa i wyćwiczone gesty Polaco. Zastygnięcie z ramionami uniesionymi w górę. Odpowiedź tak jak zawsze – radosne oklaski.
– Słuchajcie, słuchajcie. Jedziemy na Karaiby smażyć się na złotym piasku, pić coca-colę. – Puszczone oko, wybuch śmiechu. Bo przecież żadna coca-cola, prawda? Co najwyżej kilka kropel do rumu, dla smaku. – Będziemy pływać w błękitnym oceanie, a w międzyczasie nakręcimy zajebiaszczą reklamkę!
Zamiast „hurra” – piski dziewcząt i „dawaj, kurwa” chłopców.
– Słuchajcie,