– Mów teraz! – polecił, po czym sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyjął puzderko z pomadą do wąsów.
– Ale co mam mówić? – zafrasował się nagle i skonfundował Szapiro.
– Co tam chcesz. Ale pamiętaj, to już zostanie, zapisane – śmiał się Kum.
Otworzył puzderko, skrobnął palcem, roztarł pomadę między kciukami i palcami środkowym i wskazującym obu dłoni i podkręcił staroświeckie wąsiska, po kolei, lewą dłonią prawy wąs, prawą lewy. Zapachniało drewnem sandałowym, piękny był ten zapach, orientalny i mocny.
– Nikt mnie nigdy nie zapisywał – powiedział Szapiro do mikrofonu. Wahał się chwilę, ale mówił dalej: – Nikt mnie nigdy nie zapisywał, ale teraz mogę mówić i będę na tej maszynie zapisany. Nazywam się Jakub Szapiro, jestem warszawskim pięściarzem, mam trzydzieści siedem lat, urodziłem się dwunastego maja tysiąc dziewięćsetnego roku w Warszawie i mieszkam tu całe długie życie. Matka moja na imię miała Dora, ojciec nazywał się Jankiew i po nim mam imię, chociaż ja wolę po polsku, Jakub. Właśnie pokonałem boksera Legii Andrzeja Ziembińskiego, znanego faszystę z Falangi, boli mnie po tej walce całe ciało, ale to on leżał na deskach i drgał niczym zarżnięte cielę.
Mówił niby żartobliwie, uśmiechając się, ale w skupieniu, jakby coś od tego, co do czarnego, bakelitowego lejka dictaphone powie, zależało. Przyglądałem się temu w milczeniu.
– Od piętnastu lat walczyłem w barwach klubu Makabi Warszawa, chociaż ćwiczyć wolę w sali Gwiazdy. Była to moja ostatnia walka bokserska. Więcej do ringu nie wejdę. Trzeba wiedzieć, kiedy ustąpić miejsca młodszym. Pracuję dla pana Kaplicy. Jedziemy sobie teraz jego pięknym, nowym samochodem przez Warszawę, właśnie minęliśmy więzienie na Daniłowiczowskiej, obyśmy nigdy się w nim nie znaleźli, w samochodzie jest pan Kaplica, szoferuje Munja, ja jestem…
Samochód Kaplicy skręcił w lewo, w stronę placu Teatralnego, Kaplica zaś spojrzał na mnie. Spuściłem wzrok, zawstydzony. Łatwo się wtedy zawstydzałem. I teraz się wstydzę, myśląc o tamtym wstydzie. Ale nie spuszczam już wzroku.
– Więc jeszcze młody Bernsztajn.
Szapiro podał mi lejek nagrywającego głos ustrojstwa.
– Teraz ty. Mów – powiedział.
Trzymałem lejek w dłoni jak idiota, nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć ani co mógłbym powiedzieć, co wypada powiedzieć.
Szukałem słów, szukałem ich rozpaczliwie i w końcu chwyciłem się tego, co powiedział Szapiro.
– Nikt mnie nigdy nie zapisywał. Mojego głosu – szepnąłem.
– Głośniej! – ryknął Szapiro, aż podskoczyłem.
Kaplica mnie ignorował, otworzył popielniczkę, w której jednak nie było papierosowego popiołu. Wyjął z niej niewielkie, papierowe zawiniątko, starannie odwinął papier, zażył białego proszku.
– Nikt mnie nigdy nie zapisywał – powtórzyłem. – Mojego głosu. Nazywam się Mojżesz Bernsztajn i jestem synem Nauma Bernsztajna, pobożnego Żyda, zamieszkuję na ulicy Nalewki dwadzieścia sześć, mieszkanie sześć.
Na dźwięk nazwiska mojego ojca Kaplica uśmiechnął się pod wąsem, a Szapiro zrobił dziwny grymas, jakby odrazy, ja zaś nic a nic jeszcze nie wiedziałem, nie wiedziałem, co się stało z ojcem, i nie wiedziałem tego jeszcze przez parę dni, a potem się dowiedziałem.
Lecz jeszcze nie wtedy.
Ale może źle to wszystko pamiętam. Może niczego na dictaphone nie nagrywałem.
– Gdzie jedziemy, proszę pana? – zapytał szofer.
Kaplica spojrzał pytająco na Szapirę. Ten wzruszył ramionami.
– No to do Ryfki jedziemy – zawyrokował Kaplica.
– Coś bym tylko najpierw musiał w Metropolu załatwić – powiedział nagle Szapiro, jakby właśnie sobie o czymś przypomniał. – Szybka sprawa, rach-ciach i gotowe.
– No to najpierw jedź na Tłomackie, a potem do Ryfki. Pan bokser tu rządzi – rozkazał Kaplica i zabrał mi mikrofon. Chyba że go nie miałem w ręce, w takim razie by mi go nie zabierał.
Szofer zawrócił na dwa razy i ruszyliśmy Bielańską w górę, minęliśmy Bank Polski i teatry żydowskie przy Bielańskiej 5, gdzie wymykając się chyłkiem z domu, chadzałem oglądać grane po żydowsku farsy, które uwielbiałem prawie tak jak kino.
Od razu pomyślałem o dziewczynie, z którą byłem tam na następny dzień umówiony, i zafrasowałem się, czy będzie mi jeszcze kiedyś dane ją zobaczyć.
Było. Nie raz, nie dwa. Ale następnego dnia się nie widzieliśmy.
Z Bielańskiej wjechaliśmy w wąski przejazd do placu i przeparadowaliśmy, tocząc się powoli, przed Główną Biblioteką Judaistyczną i Wielką Synagogą. Myślałem, co by było, gdyby zobaczył mnie któryś z kolegów z klasy, jak jadę sobie samochodem przez Tłomackie. Z samym Kumem Kaplicą.
I myślałem, co by było, gdyby zobaczył mnie w tym samochodzie mój ojciec, pobożny Żyd Naum Bernsztajn.
Zaparkowaliśmy przy domu Pod Orłem Białym, Tłomackie 13, gdzie na parterze mieścił się bar Metropol i zwykle wypełniali go żydowscy literaci i dziennikarze, bo na piętrze pod tym samym adresem mieściła się siedziba Związku Literatów i Dziennikarzy Żydowskich w Polsce; nazwy tej wtedy nie znałem, ale wiedziałem, że tam właśnie siadują ci, co wypełniają szpalty „Hajnta” i „Undzer Ekspres”, które codziennie czytywał mój ojciec, gardząc polskojęzycznym i nowoczesnym, asymilanckim – jak uważał – „Naszym Przeglądem”, który – jak mawiał – kupował tylko dla „Małego Przeglądu” dla dzieci, i rzeczywiście jako dziecko ten „Przegląd” czytywałem, a i teraz zdarzało mi się z niejakim wstydem doń zajrzeć. Ojciec czytywał też „Jidisze Togbłat”, pismo należące do Agudy, acz ci raczej na Tłomackie nie chadzali.
A kiedy ja, Mojżesz Bernsztajn, syn Nauma Bernsztajna, siedziałem w czerwonym chryslerze przed barem Metropol, ojciec mój nie czytał już niczego.
Ale ja o tym nie wiedziałem. Zresztą może wcale w tym chryslerze nie siedziałem, może Szapiro mi to wszystko opowiedział?
– Zaczeka pan chwileczkę? – zapytał Szapiro Kaplicę, kiedy szofer zatrzymał limuzynę.
– A skąd! Chętnie wypiję jednego. Ale najpierw… – Wysunął w stronę Szapiry rozwinięty papierek, w którym ujrzałem biały proszek, i nie wiedziałem wtedy, że to kokaina, a potem się dowiedziałem.
Szapiro zwilżył palec, zaczerpnął obficie i włożył palec do ust, wtarł proszek w dziąsła, przesunął językiem, przełknął. Kaplica bezceremonialnie zlizał zawartość papierka, zmiął go, cisnął na podłogę, kichnął, parsknął, potarł twarz pulchnymi dłońmi.
– Idziemy! – ryknął radośnie, dalej parskając.
– A gnojek? – Szapiro wskazał na mnie głową. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Idzie z nami, a co! – odparł Kaplica.
Więc poszliśmy.
Metropol był barem niedużym, prowadził go Wolf Handszer i miejsce oficjalnie nazywało się teraz Nowym Metropolem, bo stary, należący do Bundu, zbankrutował w 1933 roku. Bundowcy serwowali trefną kuchnię, w środku żydowskiej dzielnicy na wystawie leżało prosię „mit cymes”, szynka z cebulką czy faszerowane węgorze i w końcu ogłoszono bojkot, i okazało się, że jednak