Mnie jednak ciągle wydaje się niemożliwością, by Żyd, który zabrał z domu mojego ojca, mógł pokonać tego smukłego blondyna z wyhaftowanym na koszulce biało-czarno-zielonym herbem Legii Warszawa. Ziembiński zdaje się górować nad nim nie tylko fizycznie, nie tylko zasięgiem ramion i wzrostem, ale też tym, że Ziembiński jest tutaj u siebie, należy do klasy właścicieli i zarządców tego kraju.
Mógłby być nawet robotnikiem, biedniejszym od Nauma Bernsztajna, który już nie żyje, chociaż dziś wiem, że bynajmniej nie był biedniejszy, jednak jako jasnowłosy olbrzym z herbem Legii na piersi będzie zawsze kimś lepszym niż żydowski bokser w koszulce Makabi.
Nie mieściło mi się wtedy w głowie, żeby Żyd w ringu mógł zwyciężyć chrześcijanina, chociaż my na placu Broni bijaliśmy się z chrześcijańskimi chłopcami. Ale to było co innego. A ja miałem wtedy siedemnaście lat, znałem tylko światy chederu, jesziwy, synagogi i domu.
Potem poznałem wszystkie inne.
Ziembiński spycha Szapirę aż do lin, polska publiczność myśli, że już po nim, ale żydowski bokser nagle leci w tył, jakby chciał upaść na plecy, liny naciągają się, utrzymując ciężar jego ciała, po czym wyrzucają go jak kamyk z gumowej procy – Szapiro w perfekcyjnej rotacji nurkuje pod zamaszystym prawym sierpem Ziembińskiego i uderza z dołu potężnym, lewym hakiem, wkładając w ten cios, napędzany jeszcze sprężystością lin ringu, skręt barków, bioder i wyprost kręgosłupa; Ziembiński trafiony w podbródek natychmiast wiotczeje i z hukiem pada na ring, jakby Szapiro znalazł w jego szczęce pstryczek, przełącznik, którym można człowieka wyłączyć tak, jak wyłącza się światło elektryczne.
Szapiro przeskakuje nad leżącym przeciwnikiem, idzie do swojego narożnika, Ziembiński zaś nie leży spokojnie, tylko nieprzytomny drga jak przy ataku padaczki, oczy odwrócone w głąb czaszki, nogami i ramionami rzuca jak zarzynane zwierzę.
Publiczność wrzeszczy, podnosi się z krzeseł, w emocji tłumu jeszcze nieukierunkowanej, płynącej z samego zaskoczenia, podniecenia walką, która nie trwała nawet dwóch minut; sekundę później entuzjazm się ukierunkowuje, już wszyscy wiedzą, co się wydarzyło, żydowscy kibice eksplodują radością, jakby to oni sami właśnie powalili każdego Polaka, który kiedykolwiek spojrzał na nich krzywo, publiczność chrześcijańska buczy, oburzona, że zakłócono właściwy rzeczy porządek.
Sędzia rzuca się ku Ziembińskiemu, zaczyna go wyliczać, jednocześnie sprawdzając puls; Szapiro nawet nie zaszczyca żadnego z nich spojrzeniem, ani sędziego, ani powalonego, nieprzytomnego przeciwnika.
Nie czekając, aż sędzia wypowie ostateczne „dziesięć” i zamacha rękami, wypluwa ochraniacz na zęby i kiwa głową na sekundanta w granatowym pulowerze z wypisanym na piersi polskimi literami słowem „Makabi”.
Na ring wskakuje lekarz, obmacuje czaszkę wciąż nieprzytomnego, ale leżącego już spokojnie polskiego boksera.
Sekundant Jakuba wyciąga z kieszeni papierośnicę, zapala papierosa i podaje go bokserowi prosto do ust. Szapiro zaciąga się parę razy, wychyla się przez liny, sekundant wyjmuje mu papierosa z ust i gasi.
Dziś wiem, że żaden inny bokser nie pozwoliłby sobie ani wtedy, ani teraz na takie zachowanie, ale wiedziałem i widziałem, że było w tym paleniu bez zdejmowania rękawic coś arogancko wielkopańskiego i bardzo mi się to podobało, bo nigdy wcześniej nie widziałem Żyda, którego byłoby na taką wielkopańską arogancję stać. Wiedziałem, że tacy Żydzi istnieją, ale ich nie widywałem.
Miałem wtedy siedemnaście lat.
Kiedy miałem lat dziesięć, pojechaliśmy z moją mamą na letnisko do Świdra. Nasze rzeczy i pilnujący ich tato furmanką, a mama i ja trzecią klasą, kolejką wzdłuż di linje, Miedzeszyn, Falenica, Michalin, dalej do Świdra właśnie. Było to moje pierwsze letnisko i pierwszy raz w ogóle byłem poza miastem, i wszystko mi się podobało, szczególnie słońce – inne niż w mieście – do którego palącego blasku nabrałem wtedy wielkiego upodobania, tak wielkiego, że nie straciłem go nawet tutaj, wśród białych domów, pod zupełnie innym niebem, pod palącym słońcem Ziemi Izraela.
Poszliśmy z mamą na spacer po sosnowym lesie, mama w końcu rozłożyła koc i wyjęła z koszyka kanapki i butelkę lemoniady z patentowym kapslem, ja biegałem po lesie, ale ostrożnie, tak żeby nie stracić jej z oczu. Zbierałem szyszki. Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że stoi nade mną jasnowłosa dziewczynka, starsza ode mnie, chrześcijanka, miała niebieską sukienkę i warkoczyki.
– Dzień dobry – powiedziałem.
Prychnęła, przewróciła oczami, odwróciła się i uciekła biegiem.
Zrozumiałem wtedy, dlaczego odeszła. Nie chciała słuchać żadnych „dzień dobry” od małego Żydziaka z pejsami.
Potem zrozumiałem, że odejść mogła z każdego dowolnego powodu, mogła się mnie bać, mogła nic nie czuć, a ja sobie całą resztę po prostu dopisałem.
Jeszcze później pojąłem, że tę całą resztę dopisałem sobie bardzo słusznie.
Wtedy, w Świdrze, zbierając szyszki między sosnami i mając lat dziesięć, poczułem i wiedziałem: nie chcę, żeby ktokolwiek patrzył na mnie w ten sposób, ale nie wiem, nie mam pojęcia, co mógłbym z tym zrobić, i uznałem to za nieodłączny element mojej żydowskiej kondycji. Takim już będę, takim pozostanę, tak mi się wydawało. Nie chciałem taki być, nie chciałem być Żydem, ale nie być Żydem wydawało mi się równie prawdopodobne jak zostać Tomem Mixem, którego nieme, konne przygody oglądaliśmy w ciemnych tunelach obwoźnych kinematografów, zajeżdżających jeszcze w czasach mojego dzieciństwa na podwórka naszego świata, naszej osobnej Warszawy.
Zresztą może to wszystko tak naprawdę wcale się nie przydarzyło mnie, może opowiedział mi tę historię Szapiro? Nasze życia się zlewają w jedno.
Siedząc w wieku lat siedemnastu w sali dawnego Teatru Nowości, zrozumiałem, że to nieprawda. Nie muszę być tym chłopcem zbierającym szyszki. Żyd może nie być takim Żydem, Żyd może być innym Żydem, tak samo dobrym jak chrześcijańscy panowie.
Widziałem, jak kobiety, Żydówki i chrześcijanki, patrzą na Szapirę i patrzą na niego zupełnie innym spojrzeniem niż to, którym obdarzyła mnie jasnowłosa dziewczynka w sosnowym lesie na letnisku w Świdrze.
I ja też patrzę, jak Jakub Szapiro zadziera głowę, zaciągając się mocno trzymanym w ustach papierosem, i jak nachyla się ku sekundantowi, a ten mu tego papierosa z ust posłusznie wyciąga, Szapiro wydmuchuje wielką chmurę niebieskiego dymu, który w świetle reflektorów układa się w arabeski niczym w jakiś alfabet męskiej siły, a Szapiro, potrząsając ramionami, rozluźniając mięśnie, podchodzi do sędziego, niby w oczekiwaniu werdyktu, chociaż przecież wiadomo, że Ziembiński nie tylko nie wstał przy wyliczaniu, ale ciągle jeszcze leży.
Sekundanci próbują go ocucić, w końcu się udaje. Sędzia chwyta dłonie zawodników, dłoń Szapiry podnosi do góry, Ziembiński chwieje się na nogach i toczy błędnym wzrokiem, konferansjer ogłasza koniec ostatniej walki tego wieczora, zwycięstwo zawodnika klubu Makabi Warszawa. Bijemy brawo. Ja też biję.
Zamroczony ciągle Ziembiński podaje Szapirze rękę w rękawicy, Szapiro trąca ją gestem, który w porannym wydaniu „Kurjera Warszawskiego” niechętny Szapirze polski redaktor Witold Sokoliński nazwie symbolem niezaskakującego u żydowskiego boksera braku sportowego ducha, jasno stwierdzając, że Szapiro dłoni przeciwnika nie uścisnął.
Życzliwy żydowski dziennikarz w „Naszym Przeglądzie” napisze, że dłoń Ziembińskiego Szapiro uścisnął lekceważąco.
Andrzej