– Taaak? – Kum nie był zbyt zainteresowany.
– Tak. U tej ich kurwy, Jadźki. Strzelali się z policją.
– I co?
– Gaca policjanty zastrzelili. Reszta się poddała.
– Gac, ten dezerter z ósmego piechoty…?
– Ten sam.
– Dobrze im tak. Wsioki z Rembertowa i Miłosnej myślały, że w Warszawie będą dokazywać – ucieszył się Kaplica.
Szapiro rozłożył swoją gazetę, strzepnął i wziął się do lektury.
– A co tam u ciebie o tym Josku Pędraku piszą? – Kum przerwał mu zaraz lekturę.
– To samo. Dożywocie. – Bokser wzruszył ramionami.
– Nigdy nie jest to samo.
– No, jakby Baran nie był Stanisław, ale Szmul, a Pędrak się nazywał Józio, nie Josyk, to by była obrona konieczna, a tak jest morderstwo. – Znowu wzruszył ramionami Szapiro.
Kum zastanowił się chwilę, po czym przytaknął. Nigdy nie wydawał osądu bez zastanowienia.
– Tak i rację masz. Jakby był Stanisław, nie Szmul, byłaby obrona. A jest morderstwo, bo on Josyk.
Zapalił papierosa. Szapiro zauważył, że na zapalniczce Kaplicy naklejony był znaczek skarbowy monopolu zapałczanego.
– Po ile te…? – zainteresował się.
– A po złotówce.
– I Kum tak obywatelsko poszedł do skarbowego znaczek na zapalniczkę wykupić? – zdziwił się Szapiro.
– A jakże. Obywatelski obowiązek. Ojczyźnie się należy. Tyś nie wykupił?
– No nie…
– Jak cię za nielegalną zapalniczkę zwiną, sam se będziesz winien.
Roześmiali się obaj i czytali jeszcze chwilę, z założonymi nogami, popijając kawę i paląc. Radio grało walczyki, program kończył się dopiero o ósmej, kiedy to następowała przerwa aż do południa.
– Wiesz, Kubusiu, na Nalewkach mieszka sobie taki Żydek, Bernsztajn, Naum Bernsztajn. Wiesz? – zapytał po chwili Kaplica, składając gazetę na stronie z ogłoszeniami drobnymi.
– Już wiem, panie Kaplica – odpowiedział Szapiro i złożył też swoją, rozumiejąc, że czas relaksu dobiegł końca i pora wziąć się do roboty.
– No. I temu Żydkowi wydaje się, że może mi nie zapłacić – ciągnął Kaplica, nie odrywając wzroku od ogłoszeń drobnych w „Kurjerze”.
– Głupi Żydek, skoro mu się tak wydaje.
– Głupi – zgodził się Kaplica – ale ma rację. Nie zapłaci mi ani grosza, bo nie ma z czego. Munja to sprawdził. Nie ma grosza przy duszy ten Bernsztajn. Nic się z niego nie wyciśnie. Z suchej szmaty woda nie poleci, jakbyś nie wykręcał.
Szapiro pokiwał smutno głową, jakby z przykrością zgadzał się ze swoim rozmówcą, iż nie ma szczęśliwego zakończenia tej historii.
Nie miałem pojęcia, że Naum Bernsztajn, skromny urzędnik w Lecznicy Żydowskiej, był winien Kaplicy pieniądze. Naum nie tylko nie powiedział o tym mnie, smarkaczowi, co jasne, ale długo nie powiedział o tym nawet matce. Był winien, bo nie chciał już dłużej pozostawać skromnym urzędnikiem, a akurat pojawił się handel do przejęcia, sklep z artykułami gumowymi przy Gęsiej, który można było wydzierżawić. Pożyczył od rodziny pieniądze na odstępne i przejął handel. W sklepie był sam, od rana do zamknięcia. Stawał na głowie, żeby spłacić dług, prawie nie miał zarobku, chociaż handel był dobry.
Wtedy przyszedł Kaplica, kupił gumowe kalosze marki PPG, pogawędził z Bernsztajnem przyjaźnie, po czym powiedział, że przed szabasem ma zapłacić pięćdziesiąt złotych. Przed tym szabasem i przed każdym szabasem następnym, póki mój tatko będzie w tym sklepie, bo taka jest cena tego sklepu na Gęsiej, pięćdziesiąt złotych płatnych Kumowi co tydzień przed szabasem.
Przed pierwszym szabasem Naum zapłacił. Przed drugim też. Trzeciego nie zapłacił, bo nie miał. Pobiegł przebłagać. Szapiro dla podkreślenia wagi sytuacji rąbnął Bernsztajna w nos i Bernsztajn musiał ze złamanym nosem złożyć uroczystą obietnicę, że za spóźnienie za tydzień przyniesie nie tylko nowe pięćdziesiąt i zaległe pięćdziesiąt, ale jeszcze dwadzieścia pięć kary.
Nie przyniósł. Nie miał skąd wziąć. Oddał sklep bez odstępnego, wszyscy wiedzieli, w jakiej jest sytuacji, i nikt mu odstępnego płacić nie zamierzał. Ukrywał się, nie chodził za dnia ulicami. Kum przysłał chłopaka z informacją, że odsetki od stu dwudziestu pięciu złotych długu wynoszą dwadzieścia procent tygodniowo.
Nic o tym nie wiedziałem. Naum Bernsztajn powiedział rodzinie, że jest chory, położył się do łóżka i czekał.
– Lomer antlofn – prosiła matka – lomer antlofn cynerszt cy maa szwesto ka Lodz in szpejto kan Erec Jisruel ode kan Amerykie. Lomer antlofn, Nuchym, waal nysz ka zach of de welt wet indz kiene fatajdign fan kas fyn’ym puryc2.
Matka była pobożną Żydówką, a życie nauczyło ją, że Pan Bóg rzadko broni pobożnych Żydów przed gojskim gniewem.
Ojciec tylko machał ręką i odwracał się do ściany. Czekał. Nie uciekł ani do Łodzi, ani do Palestyny, ani do Ameryki, ani nigdzie indziej.
I w końcu przyszli. Zapukali. Matka otworzyła, słusznie zakładając, że przynajmniej ocali zamki w drzwiach, skoro męża ocalić nie może.
Zabrali go. Rzuciłem się na Szapirę, odepchnął mnie.
Wiele razy później myślałem o tej chwili, kiedy rzucam się na Szapirę, dwa razy cięższego ode mnie, wieszam się na jego przedramieniu, krzyczę coś po żydowsku, ale kto krzyczy?
Szapiro wyciągnął ojca z mieszkania za brodę. Ojciec opierał się, jak opiera się prowadzone do rzezaka cielę, i tak szedł, opierając się, ciągnięty za swoją długą, siwą brodę.
Nigdy nie będę miał brody, postanowiłem wtedy, słuchając krzyków matki i patrząc, jak gładko ogolony Szapiro zabiera ze sobą brodę mojego ojca i ojca samego. Moja ledwie mi rosła, ale tego samego dnia poszedłem na handel. Ukradłem matce trochę pieniędzy. Widziała, że zabieram, nie miała siły protestować, zapłakana. Ja nie płakałem. Poszedłem więc na handel. Pozbyłem się kapoty i koszuli, za skradzione pieniądze kupiłem krótkie ubrania. Łachy raczej, ale nieżydowskie łachy. Następnie poszedłem do chrześcijańskiego fryzjera. Ściąłem pejsy i zażyczyłem sobie golenie. Fryzjer śmiał się, że co tu golić, pięć włosów na krzyż, ale obstawałem przy swoim i płaciłem, więc położył mi na twarz gorący ręcznik, potem namaścił olejkiem, ubił pędzlem pianę, nałożył, ogolił paroma ruchami, spłukał zimną wodą – wyszedłem i zobaczyłem w oknie wystawowym jak w lustrze nowego siebie, nowego, lepszego Żyda, ostrzyżonego, krótko ubranego, bez pejsów.
– Jach wyncz dijo alc dus gits Bernsztajn – powiedziałem do swojego odbicia głosem Jakuba Szapiry. – Daa nesije zol zaan myt mazl!3
Mój ojciec w tym czasie leżał w bagażniku buicka i jechał w swoją stronę, tę samą, w jaką zmierzamy wszyscy, aż w końcu dotrzemy na miejsce, wtedy już nie zmierzamy.
Dwa dni później, w niedzielę 11 lipca wieczorem, po walce w hali Teatru Nowości, Szapiro podszedł do Kaplicy, ten uścisnął go serdecznie.
– Aleś