Król. Szczepan Twardoch. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Szczepan Twardoch
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 9788308059036
Скачать книгу
takiej ilości twardego sadła nad szerokim pasem bokserskich spodenek, by wypełnić kamizelkę, gdy zamieni sportowy strój na garnitur.

      Ziembiński ważył osiemdziesiąt dziewięć kilogramów, ale wyglądał na mniej, pod skórą grama tłuszczu, tylko mięśnie wyrzeźbione ciężką pracą, niczym na greckim posągu.

      Czułem bardzo wyraźnie spokój i pewność siebie żydowskiego boksera. Czułem też przyjemność, dreszcz przyjemności, gdy tłum krzyczał jego nazwisko. I czułem, jak ten dreszcz, niby seksualna rozkosz, rozchodził się w jego ciele, kiedy skandowali:

      – Sza-pi-ro, Sza-pi-ro, Sza-pi-ro!

      Widziałem, z jakim spokojem się nosi, jak jest pewien swojego ciała, jak nim włada, jak mu się to ciało wyćwiczone, skatowane na treningach poddaje, jakby naciągnięte wewnętrznymi sprężynami, z jaką swobodą pracuje głową i ramionami, jakby prześlizgiwał się pod belkami niskiego stropu.

      I jak uderza.

      Siła idzie z nóg. Stopy, wewnętrzne krawędzie, kolana do środka, wszystko bardzo sprężyście, prawa pięść w rękawicy broni zawiasów żuchwy z prawej strony, lewych – lewy bark, łokcie blisko przy ciele. A kiedy uderza, całe ciało musi się spiąć w jednym wyrzucie energii.

      Lewe biodro i bark skręcają się, szarpnięte mięśniami brzucha i grzbietu. Skurcz tych mięśni ściska przeponę, żebra, dlatego uderzeniu towarzyszy syknięcie, kiedy ucieka wyciśnięte z płuc powietrze.

      Skręca się też lewa stopa, jakby peta gasił, i nagle wyrzuca lewą rękę, jakby kamieniem rzucał, pięść się w locie skręca i uderza krótkim strzałem, jak batem, i zaraz wraca, jakby cały był sprężyną.

      Czasem jednak pięści nie owija bandaż ani nie otula rękawica. Czasem pięść nie uderza w worek. Czasem kość uderza o kość, sypią się zęby.

      Czasem tak właśnie jest. Czasem tak musi być.

      Ale teraz tanecznym krokiem podchodzi do Ziembińskiego, płynie po ringu, zmienia nogi, trochę jak Charlie Chaplin w kinowej komedii, podchodzi, lewą delikatnie dźgając powietrze, jakby szukał dziury w otaczającym przeciwnika kokonie.

      Ziembiński odpowiada, walczy dobrze, to świetny bokser, teraz to wiem, bo wtedy chyba nie wiedziałem, wydaje mi się, że nie znałem się na boksie, że patrzyłem i nie wiedziałem, co widzę, ale teraz przypominam sobie moje ówczesne na nich spojrzenie i wydaje mi się ono spojrzeniem rozumnym, spojrzeniem analitycznym, spojrzeniem dostrzegającym w nich wszystko, co dostrzec potrafi tylko spojrzenie wprawne, zaznajomione z tym, na co patrzy. Może to moje spojrzenie dzisiejsze, nie ówczesne.

      Walczyli w tempie szybszym niż to, w jakim zwykle walczą ciężcy bokserzy. Przed którymś z szybkich jak Luxtorpeda (tak następnego dnia napisali w gazecie) lewych Ziembińskiego Szapiro schodzi obrotem, lecz nie na wiodącej lewej nodze, tylko na prawej i na moment przyjmuje postawę mańkuta, z prawą z przodu, po czym zaskoczonemu Ziembińskiemu wrzuca w twarz dwa szybkie prawe, rozbijając lewy łuk brwiowy. Bokser Legii nawet nie wie, co go trafiło, ale Szapiro mu odpuszcza, odskakuje, rozluźnia się metr dalej, chociaż mógłby go teraz zepchnąć na liny, zasypać gradem sierpów na głowę i żebra.

      – Kończ go teraz, kończ…! – krzyczy sekundant.

      Szapiro mógłby teraz skończyć. Ale odpuszcza. Jest pewny siebie, zbyt pewny siebie. Ignoruje krzyki sekundanta. Chce się jeszcze bić.

      Ma trzydzieści siedem lat. Nie jest już młody. Urodził się jako poddany cara Mikołaja II, pod adresem Nowolipki 23, numer mieszkania 31, niecałe dwa kilometry od miejsca, w którym właśnie walczy. W akcie urodzenia figuruje rosyjskie imię Иаков, żona (chociaż nie mają ślubu, to jednak żona) mówi do niego po polsku „Jakub”, albo czasem, tak jak matka, zwraca się doń imieniem Jankiew, po żydowsku, nazwisko pozostawało niezmienne, ale dla mnie zawsze był Jakubem, kiedy oczywiście przestał być panem Szapiro.

      Przyglądałem mu się wtedy z nienawiścią, chociaż nie wiedziałem jeszcze, że zabił mojego ojca. Wiedziałem tylko, że go zabrał. Wszystkiego dowiedziałem się później i później też pokochałem Jakuba Szapirę i chciałem stać się Jakubem Szapirą i może jakoś się nim stałem.

      A może już wiem. Może wiem już wszystko.

      Widziałem, dwa dni wcześniej, jak Szapiro wyciąga mojego ojca Nauma Bernsztajna z naszego mieszkania w kamienicy na rogu Nalewek i Franciszkańskiej, pod numerem 26, mieszkanie 6, wlecze go za długą brodę, klnąc pod nosem.

      – Byz alejn szildyg, di szojte ajno, di naryszo frajer!1– mówi Szapiro, szarpiąc za brodę mojego ojca.

      Na dole, eskortowany przez olbrzyma Pantaleona Karpińskiego i szczurkowatego Munję Webera, o których napiszę później, wrzucił mojego ojca do kufra swojego buicka i odjechał.

      Stałem w kuchni, matka szepnęła, bym nie drgnął nawet, więc nie drgnąłem, ojciec schował się w szafie, znaleźli go zaraz i wyciągnęli, a kiedy zobaczyłem, jak wywlekają go za brodę z domu, to nagle i nieświadomie uwolniłem zawartość pęcherza, plama moczu rosła szybko na wełnianych spodniach.

      Zatrzymał się wtedy przy mnie, nie puszczając brody mojego ojca.

      – No, nic się nie bój, chłopczyk – powiedział bardzo delikatnie, nie spodziewałem się takiej delikatności.

      Na prawej dłoni, widziałem z bliska, wytatuowane miał bladosiną kreską miecz obosieczny i cztery hebrajskie litery: תוומ, mem, waw, waw i taw, patrząc tak jak się pisze, od prawej, co po hebrajsku oznacza śmierć.

      Rzuciłem się na niego wtedy, próbowałem uderzyć. I wcześniej chętnie się biłem, z żydowskimi i chrześcijańskimi chłopcami odbywaliśmy wielkie bitwy na pięści i kamienie, na placu Broni, cheder przeciwko chederowi, szkoła przeciwko szkole, póki nas policja nie przegoniła. Jak wszyscy.

      Szapiro jednak nie był wyrostkiem. Uchylił się przed moim dziecinnym atakiem, przewrócił oczami, nie uderzył nawet, tylko odepchnął, mama krzyczała, upadłem na podłogę między stołem a kredensem, płakałem. Cały czas widziałem miecz i śmierć wytatuowane na wierzchu dłoni zaciśniętej na brodzie mego tatki.

      Postanowiłem wtedy, że nigdy nie będę miał brody. Cała reszta z tego postanowienia przyszła sama. Postanowiłem, że stanę się jak on.

      Kiedy przyglądałem się Szapirze podczas bokserskiego meczu w Teatrze Nowości, nie widziałem tatuażu, kryła go rękawica, pod nią jeszcze bandaż. Nie znałem zresztą dobrze hebrajskiego, czasem nawet dziś wydaje mi się, że nie znam dobrze hebrajskiego, nie wiem, czy odgadłbym, co oznacza תוומ.

      Mimo że na boks patrzyłem chyba po raz pierwszy w życiu, to patrzyłem z fascynacją. Już jako chłopiec lubiłem się bić, bo bić się znaczyło dla mnie być nowym, innym Żydem, Żydem ze świata, którego wzbraniali mi ojciec i matka, a który mnie pociągał, chociaż niewiele o nim wiedziałem, świata, który nie bał się przeciągu i świeżego powietrza, tak przerażających mełameda z naszego chederu, świata bez pejsów i tałesów. Patrzę więc.

      Szapiro, chociaż ciężki, jest niezwykle skoczny, pracuje na ugiętych nogach dookoła Ziembińskiego, jakby szukał dziury w szczelnej obronie wyższego boksera, gardę nosi nisko, prawa pięść przy prawej piersi, lewa na tej samej wysokości przed nią.

      Chyba dopiero po wojnie bokserzy zaczęli ręce nosić wyżej.

      Szapiro cały czas pracuje, jakby był nakręcony, lewo, prawo, nieliczne ciosy Ziembińskiego na korpus blokuje łokciami, przed tymi w głowę uchyla się zwinnie i sprężyście, jakby nie walczył w wadze ciężkiej, lecz koguciej, i cały czas ustępuje przeciwnikowi, pozwala mu się spychać na liny.

      Ziembiński,


<p>1</p>

Sam jesteś sobie winny, durniu, głupi frajerze!