Klimat miasta tworzą jego mieszkańcy, o czym przypomina projekt Camilli Watson A Tribute. Na zdjęciu pan Carlos z dzielnicy Mouraria.
Zabrała jednak oprawioną w ramkę fotografię i udowodniła, że przyjaciele potrafią poruszać się po nietypowych mapach. Dysponowała tylko nazwą ulicy, przy której mieszkałam, i obrazowym opisem okolicy. Nakazałam jej zejście schodkami do rodzinnej kafejki, której nazwy też nie pamiętałam. Musiała wystarczyć instrukcja: „To taka mała dziupla, będziesz ją mieć po prawej ręce”. Zasugerowałam, aby zajrzała do środka i pokazała zdjęcie komuś, kto akurat będzie za kontuarem. Byłam pewna, że człowiek ze zdjęcia zostanie namierzony.
Dalszą część historii znam już z opowieści Marty. Trafiła do kafejki w mało sprzyjającym momencie, kiedy ta była akurat w trakcie remontu. We wnętrzu panował półmrok i, jak początkowo się wydawało, nie było nikogo. Gdy nieśmiało weszła do środka i powiedziała boa tarde, zza lady najpierw wychynęła jedna głowa, a chwilę później dwie kolejne. Surowy dystans złagodniał, kiedy po portugalsku wyjaśniła, jaki jest cel jej wizyty. Po pokazaniu fotografii na twarzach nieznajomych pojawił się szeroki uśmiech i nastąpiła chóralna identyfikacja: Senhor Zé! Sim, claro! Chwilę później w asyście czterech osób, bo w tym czasie dołączyła jeszcze jedna sąsiadka, została odprowadzona pod same drzwi pana Józka (tak na polski można przetłumaczyć imię Zé).
– Był wyraźnie wzruszony i zaskoczony nieoczekiwanym prezentem – opowiadała mi później Marta. – Radość było czuć w konkretnym zachowaniu. Ten człowiek od razu mnie, obcą przecież osobę, zaprosił do siebie. Posadził na kanapie i pokazał albumy z czarno-białymi zdjęciami, które zbierał. Okazało się, że jest fanem fotografii ulicznej. Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, po domu krążył ten sam kot, którego uchwyciłaś razem z nim na zdjęciu – relacjonowała.
Pan Józef rzekomo pamiętał wysoką meninę5, która zrobiła mu portret. Myślę, że to kurtuazja, ale lubię w to wierzyć.
To historia tylko jednej fotografii, polecam stworzyć własną albo podążyć śladem zdjęć wkomponowanych w krajobraz Lizbony. Nie przeoczcie wyjątkowych prac Brytyjki Camilli Watson. Spacerując po dzielnicy Mouraria, przy Beco das Farinhas zobaczycie wpisane w stare budynki zdjęcia jej mieszkańców, ludzi związanych z tą okolicą od kilkudziesięciu lat. Na przechodniów patrzy między innymi senhor Carlos z pieskiem.
Ulicę, na której zobaczycie wyjątkową, dostępną dla wszystkich o każdej porze wystawę, odkryłam przypadkiem, chodząc bez planu po mieście. Urzekła mnie prawda fotografii, które zatrzymały piękno codzienności. Panie w często spotykanych tu podomkach, panowie grający w karty. Nie ma mowy o sztabie stylistów czy makijażystów godzinami przygotowujących modeli do sesji. To nie sztucznie wykreowany świat, a zatrzymana chwila. Ta zwyczajność zamknięta w kadrze jest najbardziej ujmująca.
Projekt A Tribute pojawił się w tej przestrzeni w 2009 roku. Opowiada historię konkretnej sąsiedzkiej społeczności. Jest też dla mnie wyjątkowym hołdem złożonym dojrzałości. W twarzach starszych ludzi czytasz historie, które zapisało w ich zmarszczkach życie.
Świat w kałuży przy Praça do Comércio.
To, co zrobiła Camilla Watson, jest dla mnie świetnym przykładem, jak można oswajać okolicę. W Mourarii artystka miała pierwszą pracownię i to z sąsiadami zrealizowała swój fotograficzny projekt. Na zdjęciach widać relację pomiędzy fotografowanym a tym, kto stoi za obiektywem. Czujesz zaufanie do oka, które jest po drugiej stronie. To bez wątpienia zasługa artystki. Camilla od lat angażuje się w projekty społeczne, czuć, że lubi być blisko ludzi, interesuje ją ich historia. Przed przeprowadzką do Lizbony uczyła między innymi młodych ludzi fotografii w favelach w Brazylii. Polecam wejście na jej stronę internetową6. Tam poznacie motywację, jaka towarzyszyła jej przy tworzeniu portretów lizbończyków. „Architektura i światło będą tutaj zawsze, ale ludzie przychodzą i odchodzą” – napisała.
Po wystawie A Tribute powstały kolejne ekspozycje plenerowe przedstawiające charakterystyczne postaci związane z lizbońskimi dzielnicami, wśród nich Retratos de Fado – tribute to Mouraria i Alma de Alfama. Może się zdarzyć, że najpierw kupicie na ulicy kieliszeczek likieru od siwiuteńkiej starszej pani z elegancką trwałą, a potem zobaczycie jej zdjęcie wkomponowane w budynek w Alfamie w okolicy Museum Fado. To pani Maria, która ma swój straganik przy Largo do Chafariz de Dentro. Będzie tam już zawsze.
Patrząc na wykonane przez Brytyjkę portrety, zdałam sobie sprawę z tego, że najczęściej zabieramy ze sobą konkretne kadry i wyjeżdżamy. Ona dała fotografowanym coś w zamian. Pamięć.
PS Fanom podróży w czasie polecam zajrzeć na stronę lisboaantiga.blogs.sapo.pt. Znajdziecie tam czarno-białe zdjęcia pokazujące Lizbonę z przeszłości. Między innymi tę z lat trzydziestych.
Lizbona. Miasto jak ze snu.
Wyobraź sobie
Mam w sobie radar nastawiony na wyłapywanie wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z Portugalią. Kiedy dowiedziałam się, że Andrzej Jakimowski realizował Imagine między innymi w Lizbonie, od razu poszłam do kina. Odkąd ten film pojawił się na DVD, mogę wracać do niego o dowolnej porze. Włączam płytę i spacerując dobrze znanymi uliczkami, otwieram w sobie ważne, emocjonalne szufladki. Imagine opowiada o ośrodku dla niewidomych w Lizbonie. A tak naprawdę o wszystkim, czego nie widać, a co intensywnie istnieje. Miłość nie ma przecież materialnej formy, a mocno odczuwa się jej obecność lub brak. Podobnie jest z tęsknotą lub strachem. Ten ostatni chowa się czasem za maską pewności siebie. To, co widać na pierwszy rzut oka, nie zawsze pokrywa się z tym, co jest w nas w środku.
Bohaterowie, których poznajemy w Imagine, to Ian grany przez Edwarda Hogga i Eva, w którą wcieliła się Alexandra Maria Lara. On jest nauczycielem echolokacji, uczy niewidomych poruszania się bez białej laski, ona – młodą kobietą, która mimo fizycznej utraty wzroku dzięki niemu mentalnie otwiera oczy.
Przed spotkaniem z Andrzejem Jakimowskim jeszcze raz zobaczyłam film. Kilka mocnych scen uświadomiło mi, że nic nie chroni nas przed upadkiem, co nie znaczy, że mamy przestać otwierać nowe drzwi. Filmowy Ian uczy, jak otrzepywać kolana i iść dalej. Swoim zachowaniem dodaje odwagi, podważa istnienie słowa „niemożliwe”. Lizbona nie jest w tym filmie miastem z pocztówki, a portem, z którego można wypłynąć w najważniejszą podróż – tę w głąb siebie.
Z Andrzejem Jakimowskim spotykamy się tuż przed moim kolejnym wyjazdem do Lizbony. Po piętnastu minutach bezwiednie przechodzę na „ty” – dzieje się tak zawsze, kiedy dobrze mi się z kimś rozmawia. Przepraszam za to, że się zagalopowałam, i usiłuję wrócić do formuły „pan/pani”. Reżyser uśmiecha się i mówi: „Byliśmy już na ty, nie ma odwrotu”.