Lizbona. Miasto, które przytula. Weronika Wawrzkowicz-Nasternak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Weronika Wawrzkowicz-Nasternak
Издательство: Автор
Серия:
Жанр произведения: Путеводители
Год издания: 0
isbn: 978-83-8032-375-9
Скачать книгу
wypadłam kiedyś z teleturnieju w telewizji RTP.

      – Wystąpiłaś w portugalskiej telewizji?

      ‒ I to nie raz. Myślałam, że znasz tę historię.

      – Nie! Opowiadaj.

      ‒ Żelaznym punktem wieczoru u moich teściów było wspólne oglądanie popularnego w Portugalii teleturnieju wiedzy „Jeden przeciwko wszystkim” (Um contra todos). Można go porównać do Milionerów, w których odpowiedź wybiera się poprzez naciśnięcie odpowiedniego guzika. Kiedy okazało się, że któryś raz z rzędu trafnie odpowiadam na pytania, teściowa zaczęła mnie namawiać, żebym spróbowała swoich sił w studiu. Ostatecznie wysłałam zgłoszenie i znalazłam się w telewizji. Bez problemu przeszłam przez pytania, na których odpadała większość współuczestników programu. Nie poległam na historii, medycynie, geografii, matematyce, nawet na jazzie. Moim końcem okazało się pytanie o aktualnego trenera klubu FC Porto, na które odpowiedziałby każdy portugalski trzylatek. Jako jedyna źle wybrałam odpowiedź spośród możliwych opcji. Oczywiście strzelałam. Moją nagrodą była minutowa rozmowa z prowadzącym w prime timie na antenie publicznej telewizji. Do dzisiaj pamiętam ten dialog. José Carlos Malato, czyli gospodarz programu, z niedowierzaniem rzucił: „Marta, co się stało? Paluszek się omsknął przez żelowe paznokcie?”.

      – Potraktujmy teraz stolicę Portugalii jako bazę do wycieczek za miasto. Wiem, że lubisz przyjeżdżać do Sintry oddalonej od centrum Lizbony o jakieś czterdzieści kilometrów. Jadąc tam, warto zabrać ze sobą nie tylko wygodne buty, ale i coś cieplejszego. Kiedy w centrum Lizbony jest słońce, w Sintrze może być gęste zachmurzenie. Powiedziałaś mi kiedyś, że ta miejscowość jest nazywana nocnikiem.

      ‒ Lizbończycy mówią, że w Sintrze jest um penico, czyli nocnik, bo miejscowość często zaskakuje, za przeproszeniem, „gównianą pogodą”. Nie zmienia to faktu, że uwielbiam odwiedzać to miejsce. Można się tam dostać pociągiem miejskim, który wyrusza ze stacji Rossio. Namawiam wszystkich, żeby zarezerwowali sobie na wizytę w Sintrze dwa dni, a nie ograniczali się do kilkugodzinnej wycieczki.

      Architektura współżyje tam z naturą. Nie sposób nie odwiedzić przepięknych ogrodów, z których nie chce się wychodzić. Tworzono je, przywożąc z różnych zakątków świata egzotyczne rośliny i drzewa. Dzisiaj można na nie spojrzeć jak na kilkusetletnią kolekcję naturalnych osobliwości. Narodowy park krajobrazowy Parque Natural de Sintra zaprasza na spacer po lasach, które obłędnie pachną drzewami eukaliptusowymi.

      Zielone wzgórza Sintry kryją prawdziwe skarby. Kilka obiektów jest wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wśród nich pałac w Penie (Palácio da Pena), który najprawdopodobniej wiele osób kojarzy z pocztówek. Ten bardzo kolorowy zamek wygląda jak z bajki Disneya, jest otoczony przepięknymi ogrodami.

      Standardowe zwiedzanie zwykle zaczynamy od pałacu w Sintrze (Palácio da Sintra), który wita nas dwoma gigantycznymi białymi kominami. Pięćset lat temu to właśnie wielkość komina stanowiła o statusie społecznym jego właściciela i dlatego te królewskie musiały być największe.

      Warto też wdrapać się na jedno ze wzgórz, żeby zobaczyć coś, co nazywam „europejskim chińskim murem”, a co w przewodnikach widnieje pod nazwą Castelo dos Mouros. To ruiny średniowiecznego zamku Maurów, z których roztacza się nieziemski widok.

      Są też w Sintrze miejsca, na które odwiedzającym zwykle nie wystarcza czasu. A szkoda. Bardzo ciekawa jest Quinta da Regaleira, otoczona wieloma tajemnicami posiadłość portugalskiego arystokraty, która obecnych kształtów nabrała na przełomie XIX i XX wieku. Jeżeli komuś podobała się książka Dana Browna Kod Leonarda da Vinci, która wprowadza czytelnika w świat masonerii, ukrytej symboliki i rytuałów przejścia, to w Quinta da Regaleira może do woli pytać przewodników o związki tego miejsca z tajnymi stowarzyszeniami. Niemal każdy element krajobrazu i architektury w tej przestrzeni kryje w sobie podwójne znaczenie i dokądś prowadzi, dokładnie tak, jak podziemne tunele, którymi możesz się przemieszczać z jednego krańca posiadłości na drugi. Punktem kulminacyjnym wycieczki jest wyjście na powierzchnię ziemi z głębokiej na dwadzieścia siedem metrów Studni Inicjacji.

      Poza głównym turystycznym szlakiem w Sintrze leży szesnastowieczny klasztor Kapucynów (Convento dos Capuchos). Odwiedziny w tym miejscu to jak podróż w czasie, klasztor i okoliczne tereny wyglądają jak wyjęte z wyobraźni Tolkiena. Kiedy odkrywamy niskie stropy, wąziutkie korytarze i malutkie drzwi do mnisich cel, dość szybko zaczynamy rozglądać się za hobbitami. Ściany wnętrz są tu wyłożone korkiem, dziś jednym z głównych towarów eksportowych Portugalii. Ten materiał świetnie wchłania wilgoć, której w rejonie Sintry jest pod dostatkiem.

      Widok na Praça do Comércio. „Wokół placu brzęczą i pomrukują tramwaje, niczym żółte, olbrzymie ruchome pudełka zapałek (…)” – zanotował Fernando Pessoa w Księdze niepokoju.

      – W Lizbonie można kupić torebki, podkładki śniadaniowe, a nawet buty wykonane z tego materiału. Szczerze mówiąc, nie jest to moja stylistyka, ale niektórzy bardzo to lubią. Drzewa korkowe widziałam w Alentejo obok domu polskiego malarza Dominika Jasińskiego. Może to głupie skojarzenie, ale wyglądają tak, jakby miały na sobie kombinezony, w których ktoś rozsunął zamek błyskawiczny do połowy. Stoją takie na wpół rozebrane.

      ‒ Z tego, co wiem, zabierzesz jeszcze naszych czytelników do Alentejo. Tymczasem wróćmy z Sintry do Lizbony. Jeśli ktoś zaplanował wycieczkę samochodem, szybką trasą IC19, może sobie zafundować powrót wzdłuż wybrzeża, przez Cascais. Czeka go wiele wrażeń, w tym kręta droga przez wzgórza z obłędnymi widokami za oknem. Wybierając tę trasę, warto zatrzymać się na Cabo da Roca, czyli na najbardziej wysuniętym na zachód skrawku naszego kontynentu. Można się tam poczuć jak na końcu świata.

      – W tym miejscu widać, jak wiele różnych odcieni ma błękit, niebieski i granat. Niebo dosłownie kąpie się w oceanie.

      ‒ Przy okazji Cabo da Roca jedna bardzo istotna uwaga, ważna dla mnie także z osobistych powodów. Ufam, że czytelnicy potraktują ją serio. Odwiedzając to miejsce, pod żadnym pozorem nie wolno wychodzić za drewniane barierki, które oddzielają ludzi od skalistych skarp. Pokonanie ich nie jest specjalnie trudne, po prostu przekładasz przez nie nogi i jesteś bliżej Atlantyku. Tyle tylko, że taki ruch może się skończyć tragicznie. W tym miejscu doszło już do śmiertelnych wypadków, kiedy ludzie pośliznęli się na skale lub oberwał się pod nimi kawałek skarpy. Na Cabo da Roca zwykle potwornie wieje, łatwo o utratę równowagi i tragiczny finał. Patrzmy, podziwiajmy, ale nie lekceważmy sił natury.

      Wracając do Lizbony, warto zaplanować sobie jeszcze przystanek na lunch, na przykład przy szerokiej piaszczystej plaży Guincho. To jedna z naszych wspólnych ulubionych miejscówek, gdzie można zapatrzyć się na spalonych słońcem kitesurferów. Inny ciekawy postój na tej trasie to Usta Piekieł, czyli Boca do Inferno – imponująca, wyrzeźbiona przez ocean pieczara skalna, która przypomina paszczę morskiego potwora. Kiedy mocno wieje wiatr, wzburzone fale rozbijają się z hukiem o brzeg, a spomiędzy skał wyrzucane są na kilkanaście metrów opary białej mgły. Wrażenie jest… piekielne.

      Poznaj sąsiada

      Chodzę ulicami Lizbony na pamięć. Nie przywiązuję wagi do nazw, zapamiętuję kolory fasad, schodki, kafejki, wzory azulejos. To moje punkty odniesienia. Przyjaciele doskonale wiedzą, że przy podawaniu mi nowego adresu warto uruchomić nietypową nawigację. Wewnętrzny GPS zaczyna działać, kiedy słyszę: „Pamiętasz tę panią, która robi ręcznie zabawki? Skręcasz w prawo za jej sklepem, zbiegasz schodkami i jesteś”. I faktycznie, po takiej instrukcji trafiam