Niemal natychmiast zwrócił uwagę na brudną posadzkę, agresywnych szoferów trzymających tabliczki z wypisanymi nazwiskami, pęk splątanych kabli zwisających z dziury w suficie. Do jego uszu dotarło powtórzone wielokrotnie słowo „skurwiel”. Za wielkimi szybami na poziomie bagażowym dwaj Banglijczycy przy wtórze gniewnego trąbienia pchali w deszczu zepsutą taksówkę.
– Musimy być na nabrzeżu o czwartej – poinformowała go Enid. – Zdaje się, że tata chciał zobaczyć twoje biurko w „Wall Street Journal”. Prawda, Al? Al? – powtórzyła podniesionym głosem.
Chociaż nieco przygarbiony, Alfred wciąż prezentował się imponująco. Miał siwe, gęste i błyszczące włosy przypominające futro polarnego niedźwiedzia, oraz potężne barki i ramiona – we wspomnieniach Chipa z dzieciństwa zachowały się głównie jako siła napędowa pasa, którym karcono dzieci, w tym także jego – wypełniające szary tweedowy płaszcz.
– Prawda, że chciałeś zobaczyć biurko Chipa? – wykrzyknęła Enid.
Alfred pokręcił głową.
– Nie mamy czasu.
Taśmociąg wciąż był pusty.
– Wziąłeś tabletkę? – zapytała Enid.
– Tak – odparł Alfred, po czym zamknął oczy i powtórzył kilka razy: – Wziąłem tabletkę. Wziąłem tabletkę. Wziąłem tabletkę.
– Dr Hedgpeth przepisał mu nowe lekarstwo – wyjaśniła Enid Chipowi, który był niemal pewien, że ojciec wcale nie wyraził zainteresowania odwiedzeniem jego miejsca pracy. A ponieważ Chip nie miał nic wspólnego z „Wall Street Journal” – czasopismo, do którego od czasu do czasu nieodpłatnie dostarczał materiały, nazywało się „Warren Street Journal: miesięcznik sztuki transgresywnej”; ostatnio ukończył także scenariusz i od dwóch lat, czyli od chwili, kiedy stracił posadę wykładowcy w college’u sztuk pięknych w D. w Connecticut, pracował również dorywczo jako korektor w wydawnictwie prawniczym Bragg Knuter & Speigh (utrata poprzedniej posady wiązała się z aferą wywołaną przez jedną ze studentek, omal nie zakończoną jego aresztowaniem; przerwane zostało wówczas pasmo jego sukcesów, z których matka z pewnością byłaby dumna), wyjaśnił jednak rodzicom, że zrezygnował z nauczania po to, żeby całkowicie poświęcić się pisarstwu, a naciskany przez matkę wymienił tytuł „Warren Street Journal”, ona zaś nieco się przesłyszała i natychmiast naopowiadała niestworzonych historii Esther Root, Bei Meisner i Mary Beth Schumpert; aczkolwiek podczas comiesięcznych rozmów telefonicznych z matką miał wiele okazji, żeby wyjaśnić nieporozumienie, utwierdzał ją w fałszywych wyobrażeniach, choć sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana, częściowo dlatego, że „Wall Street Journal” był przecież dostępny w St. Jude, a jednak matka ani razu nie wspomniała o tym, że szukała jego artykułów, lecz ich nie znalazła, co zdawało się dowodzić, iż w głębi duszy doskonale zdawała sobie sprawę z fikcji, częściowo zaś dlatego, iż autor publikacji takich jak Kreatywne kazirodztwo i Doceńmy obskurne motele starał się utrzymać matkę właśnie w takich złudzeniach, z jakimi „Warren Street Journal” programowo walczył, a mając lat trzydzieści dziewięć, obarczał rodziców winą za to, że jego życie potoczyło się właśnie w taki, a nie inny sposób – wcale się nie zmartwił, kiedy matka zmieniła temat.
– Drżączka znacznie się zmniejszyła – dodała Enid szeptem niesłyszalnym dla Alfreda. – Jedynym skutkiem ubocznym mogą być od czasu do czasu halucynacje.
– Niezły skutek uboczny – mruknął Chip.
– Dr Hedgpeth twierdzi, że stan ojca wyraźnie się poprawił i daje się łatwo kontrolować za pomocą leków.
Alfred rozglądał się po obszernej hali wypełnionej bladymi podróżnymi zgromadzonymi wokół taśmociągów. Na szarej posadzce widniały skomplikowane wzory wyrysowane mokrymi kołami wózków wprowadzonych z zewnątrz. Światło miało barwę choroby komunikacyjnej.
– Nowy Jork! – obwieścił Alfred.
Enid przyglądała się podejrzliwie spodniom Chipa.
– To chyba nie jest skóra?
– Owszem, jest.
– Jak je pierzesz?
– Ich się nie pierze. Są jak moja własna skóra.
– Musimy być w porcie najpóźniej o czwartej.
Na taśmociągu pojawiły się pierwsze bagaże.
– Pomóż mi – zażądał ojciec.
Wkrótce potem Chip wyszedł w miotany wiatrem deszcz, uginając się pod ciężarem wszystkich czterech toreb. Alfred poruszał się w niepewny, urywany sposób jak ktoś, kto dobrze wie, że nie powinien się zatrzymywać, ponieważ miałby poważne problemy z ponownym uruchomieniem. Enid kuśtykała z tyłu, starając się oszczędzać bolące biodro. Od czasu gdy Chip widział ją ostatnio, przybrała nieco na wadze i może trochę się skurczyła. Zawsze była ładną kobietą, on jednak dostrzegał w niej wyłącznie osobowość, nie zaś osobę, w związku z czym nawet kiedy na nią patrzył, nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, jak ona wygląda.
– Co to? Kute żelazo? – zapytał Alfred w posuwającej się powoli naprzód kolejce do taksówek.
Chip odruchowo sięgnął do ucha.
– Tak.
– A wygląda jak stary ćwierćcalowy nit.
– Bo to jest nit.
– Jak go się zakłada? Nitownicą?
– Nie, wali się młotkiem.
Alfred skrzywił się i ze świstem wciągnął powietrze przez zęby.
– Bierzemy udział w wycieczce Barwy jesieni – oznajmiła Enid, kiedy już siedzieli w taksówce mknącej ulicami Queens. – Płyniemy aż do Quebecu, a potem z powrotem i podziwiamy zmieniające się kolory drzew na brzegu. Ojcu bardzo się spodobała nasza poprzednia wycieczka. Prawda, Al? Prawda, że spodobała ci się poprzednia wyprawa?
Deszcz wściekle chłostał ceglane obmurowania brzegów East River. Chip dałby wiele za czyste niebo, pełne słońce, błękitną wodę. Tego dnia jedynym żywym kolorem na drodze były rozmazane za szybą czerwone światła stopu.
– To jedno z najwspanialszych miast świata – powiedział Alfred z przekonaniem.
– A tak w ogóle, to jak się czujesz, tato? – wydusił z siebie Chip.
– Gdybym czuł się trochę lepiej, byłoby mi jak w niebie, a gdybym czuł się trochę gorzej, byłoby mi jak w piekle.
– To wspaniale, że masz tę nową pracę – powiedziała Enid.
– Jedna z najlepszych gazet w kraju: „The Wall Street Journal”! – zadudnił Alfred.
Enid zmarszczyła nos.
– Dlaczego tu tak czuć rybami?
– Bo jesteśmy blisko oceanu – odparł Chip.
– Wcale