– W każdym razie uważam, że powinien zajmować się prawem. Prawo byłoby dla niego wprost idealne. On potrzebuje stabilności, jakiegoś rusztowania, na którym mógłby oprzeć swoje życie. Al zawsze uważał, że Chip byłby doskonałym prawnikiem. Ja sądziłam, że raczej pójdzie na medycynę, bo interesował się naukami ścisłymi, ale Al od początku widział w nim prawnika. Prawda, Al? Prawda, że uważałeś, że będzie z niego świetny prawnik? Nigdy nie zapominał języka w gębie.
– Enid, już za późno.
– Myślałam, że praca w kancelarii zainteresuje go na tyle, żeby wrócił do nauki.
– O wiele za późno.
– Chodzi o to, Denise, że po prawie możesz robić mnóstwo rzeczy. Możesz zostać prezesem firmy, sędzią, nauczycielem, nawet dziennikarzem! Tyle dróg miałby do wyboru!
– On i tak będzie zawsze robił to, na co ma ochotę – stwierdził Alfred. – Nigdy nie mogłem zrozumieć, co to właściwie jest, ale wiem na pewno, że on już się nie zmieni.
Musiał minąć w deszczu dwie przecznice, zanim znalazł działający automat telefoniczny. Pierwszy, na jaki trafił, okazał się pozbawiony słuchawki, po jego sąsiedzie zaś pozostały jedynie cztery śruby w ścianie budki. Automat na następnym skrzyżowaniu miał otwór na monety zatkany gumą do żucia, jego towarzysz natomiast milczał jak zaklęty, nie reagując na stukanie w widełki. Normalnie człowiek w sytuacji Chipa grzmotnąłby z całej siły słuchawką o obudowę, tak żeby rozprysła się na drobne kawałki, ale on nie miał na to czasu. Na rogu Piątej Alei znalazł aparat, który co prawda powitał go sygnałem w słuchawce, lecz miał sparaliżowaną klawiaturę i nie zwrócił dwudziestu pięciu centów ani po delikatnym odwieszeniu słuchawki, ani po znacznie brutalniejszym. Identycznie zachował się sąsiedni. Mimo to Chip spróbował jeszcze raz i w ten sposób stracił ostatnią ćwierćdolarówkę.
Uśmiechnął się do terenówek pełznących ostrożnie po zalanej wodą jezdni. Co prawda w tej okolicy dozorcy dwa razy dziennie spłukiwali chodniki wodą z hydrantów, a trzy razy w tygodniu ulicami przejeżdżały wozy czyszczące z wirującymi szczotkami wielkości wąsów policjantów, ale w Nowym Jorku nigdy nie trzeba długo szukać, żeby znaleźć coś brudnego, odrażającego albo przynajmniej zepsutego. W epoce telefonów komórkowych automaty telefoniczne traciły rację bytu; w przeciwieństwie do Denise, która uważała je za wulgarne zabawki wulgarnych ludzi, oraz w przeciwieństwie do Gary’ego, który nie tylko sam z nich korzystał, lecz również wyposażył w nie wszystkich trzech swoich synów, Chip nie znosił telefonów komórkowych głównie dlatego, że sam nigdy sobie czegoś takiego nie sprawił.
Korzystając z wątpliwej osłony parasolki Denise, pobiegł do delikatesów przy University Place. Na posadzce zaraz za drzwiami rozłożono kartony dla zapewnienia obuwiu klientów lepszej przyczepności, ale szybko nasiąknęły one wodą, a następnie zostały rozdeptane na rzadką miazgę. Nagłówki gazet w drucianych stelażach donosiły o bankructwie dwóch kolejnych południowoamerykańskich państw oraz o dalszych spadkach na rynkach Dalekiego Wschodu. Na ścianie za kasą wisiał plakat loterii: TU NIE CHODZI O WYGRANĄ, TYLKO O DOBRĄ ZABAWĘ™.
Za dwa z czterech dolarów, jakie zostały mu w portfelu, Chip kupił trochę swoich ulubionych cukierków. Trzeciego dolara rozmienił na cztery dwudziestkipiątki.
– I jeden los poproszę.
Po zdrapaniu folii w wyznaczonych miejscach ukazały się: trójlistna koniczynka, harfa i dzbanek ze złotymi monetami. Ani wygranej, ani dobrej zabawy.
– Czy jest tu gdzieś w pobliżu czynny automat?
– Tu nie ma żaden automat – odparł sprzedawca.
– Ale może gdzieś w okolicy…
– Nie ma żaden automat! – Sprzedawca sięgnął pod ladę i wyjął komórkę. – Tylko taki aparat!
– Mogę zadzwonić?
– Za późno dzwonić do broker. Trzeba dzwonić wczoraj. Trzeba kupować amerykańskie!
Sprzedawca roześmiał się bez cienia złośliwości, niemniej w uszach Chipa ten śmiech zabrzmiał jednoznacznie obraźliwie. Chip miał wszelkie powody by być przewrażliwionym. Od chwili, kiedy wyrzucono go z college’u w D., kapitalizacja rynkowa amerykańskich spółek, których akcje dopuszczono do obrotu publicznego, wzrosła o trzydzieści pięć procent. W tym samym okresie, czyli w ciągu dwudziestu dwóch miesięcy, Chip wycofał wkłady z funduszu emerytalnego, sprzedał dobry samochód, podjął pracę na pół etatu za osiemdziesięcioprocentową stawkę godzinową, a i tak wciąż balansował na krawędzi bankructwa. W tych latach w Ameryce po prostu nie dało się nie zarabiać pieniędzy. Jeżeli ktoś brał kredyt inwestycyjny, to niezależnie od jego oprocentowania i tak wychodził na swoje. Ludzie kupowali, ludzie inwestowali, a on obserwował to z boku. W głębi duszy doskonale wiedział, że jeżeli kiedykolwiek uda mu się sprzedać Akademię fioletu, nastąpi to tydzień po giełdowym szczycie, i że inwestycje, w których ulokuje pieniądze, przyniosą mu wyłącznie straty. Sądząc jednak po reakcji Julii na jego scenariusz, jeszcze długo nic nie zakłóci rozwoju amerykańskiej gospodarki.
Czynny telefon znalazł dopiero w Cedar Tavern. Zaledwie wczoraj wpadł tu na dwa drinki, ale wydawało mu się, że było to lata temu. Wybrał numer agencji Eden Procuro i odwiesił słuchawkę, gdy tylko włączyła się automatyczna sekretarka, ale aparat i tak zdążył połknąć monetę. W informacji uzyskał domowy numer Douga O’Briena; Doug odebrał telefon, lecz akurat zmieniał pieluchę. Minęło trochę czasu, zanim Chip zdołał go zapytać, czy Eden przeczytała już scenariusz.
– Fenomenalny. Po prostu fenomenalny. Zdaje się, że miała go ze sobą, kiedy wychodziła.
– Wiesz może dokąd?
– Chip, chyba zdajesz sobie sprawę, że nie mogę udzielać takich informacji.
– Ale to bardzo ważne!
– Opłacony czas rozmowy dobiega końca. Proszę uiścić opłatę w wysokości osiemdziesięciu centów za kolejne dwie minuty.
– Boże, automat! Czy naprawdę dzwonisz z automatu?
Chip wepchnął w szczelinę dwie ostatnie ćwierćdolarówki.
– Koniecznie muszę nanieść pewne poprawki, zanim go przeczyta…
– Chodzi o piersi? Eden wspominała, że Julii nie podoba się nadmiar piersi, ale na twoim miejscu bym się tym nie przejmował. Moim zdaniem piersi nigdy za wiele. Julia jest po prostu trochę przepracowana, i tyle.
– Proszę uiścić opłatę…
– …byłoby najlepiej…
– …trzydziestu centów…
– …spróbował pokazać go…
– …razie rozmowa zostanie zakończona.
– Co powiedziałeś? Halo, Doug? Doug, jesteś tam?
– Przepraszamy, ale…
– Tak, jestem. Mówiłem, że moim zdaniem powinieneś zanieść go do…
– Do usłyszenia – powiedział głos z taśmy.
Połączenie zostało przerwane, zmarnowane ćwierćdolarówki zabrzęczały w trzewiach automatu. Chip dopiero teraz zauważył umieszczoną na obudowie tabliczkę: ORFIC TELECOM, 3 MINUTY 25 CENTÓW, KAŻDA DODATKOWA MINUTA 40 CENTÓW.
Najbardziej oczywistym miejscem, w którym należało szukać Eden, było jej biuro w Tribece. Chip ruszył w kierunku baru, zastanawiając się,