Rozdział II
Czwarty świat. Planeta Ziemia (pierwotna nazwa Gai)
Nick
Pewien Szaman leżał sobie wygodnie na trawie, podziwiając zachód słońca. Trenował właśnie trudną sztukę Nie– Myślenia. Kontrolowanie procesu myślenia nie jest łatwe, ale prowadzi do wyciszenia, a medytacja była zresztą jedną z niewielu możliwych rozrywek tu, na tym pustkowiu. Było to nieskażone ludzkim działaniem miejsce, gdzie przyroda była przyjazna, dzikie zwierzęta nie stanowiły problemu, a owady niezbyt krwiożercze.
Sam wybrał takie życie i nie żałował. Czyste potoki pełne ryb, bogactwo różnorodnych roślin, świeże powietrze – to było to, czego potrzebował. A te zachody słońca! Wow!
Odetchnął głęboko. Oddech jest esencją życia – uczono go kiedyś – bez odpowiedniego oddechu człowiek nie ma mocy. Tak mawiał jego Mistrz, który był kahuną lapa'au, czyli hawajskim szamanem. I nie chodzi o taki zwykły, codzienny oddech, ale specjalny, z solidną motywacją osiągnięcia wysokiego poziomu naenergetyzowania. Oddychając w szczególny sposób i wprowadzając się w odpowiedni stan świadomości, możesz uzyskać Jedność ze Wszechświatem, Pierwszym Stwórcą, Bogiem czy jak Go nazwiesz. Gdy ci się to uda – Potężna Moc zasila Twoje ciało i potrafisz czynić rzeczy niezwykłe. Sam Mistrz robił ciekawe rzeczy, chodził boso po rozżarzonych węglach lub po zaledwie trochę przestygłej lawie, tak tylko trochę, by uniosła jego ciężar, ale jego głównym zajęciem było uzdrawianie. Mawiał, że uzdrawianie jest sumą miłości, którą w sobie nosisz i wiary. Dotyczyło to również chorych, którzy do niego przychodzili. Wiara pomagała w uzdrawianiu, wiara w Mistrza i jego możliwości. ,,Mistrz” – uśmiechnął się szaman – był właściwie bardziej naszym przyjacielem i kolegą niż typowym belfrem. Dzięki niemu tu jestem. Chciałem się łączyć ze Wszechświatem za pomocą umysłu. On pokazał mi drogę, ale sam musiałem nią pójść. Zajęło mi to niecały rok. Nie tak źle, bo niektórzy próbują całe życie.
Nagle uniósł głowę, coś nowego pojawiło się w okolicy, zaczął odbierać ludzkie myśli. Zbliżało się kilkoro ludzi, na szczęście nastawionych przyjaźnie. Miał już różne wizyty, ale najczęściej to nieliczni mieszkający tu Indianie przychodzili do niego jak do szamana. Pomagał jak umiał, leczył i udzielał rad, no i nazwali go Pahana, czyli Starszy Biały Brat, a niektórzy mówili po prostu Biały Szaman. W odróżnieniu od ich własnego szamana, który nie traktował go co prawda jak konkurenta, ale też specjalnie nie dążył do współpracy. No i dobrze, mieli przecież różne cele i priorytety. Kiedyś kahuna wezwał go do siebie i powiedział: – Inkarnowałeś się w swoim ciele, by czerpać i przekazywać wiedzę, która dociera do ciebie bezpośrednio od Stwórcy. Twoja nauka tutaj jest zakończona. Jesteś przygotowany, żeby dalej iść własną drogą. MALAMA PONO – zakończył po hawajsku, co w dokładnym tłumaczeniu oznacza ,,troszcz się dalej o siebie i o wszystko, co potrzebuje twojej pomocy”.
Opuściwszy gościnne Hawaje i swojego Mistrza, szukał najodpowiedniejszego miejsca odosobnienia, żeby nikt i nic nie zakłócało mu treningu telepatycznym szumem, galaretą ludzkich myśli. Osiadł wreszcie w samym sercu kanadyjskiej puszczy. Na początku nie było łatwo, dobrze, że zostało mu trochę grosza na koncie z czasów, kiedy był managerem w amerykańskiej firmie handlującej meblami. Kupił ubrania, namiot, wędki, siekierę i parę innych rzeczy przydatnych w tej szkole przetrwania. To dość długa historia. W końcu zbudował dom i nauczył się funkcjonować w tym nowym dla niego środowisku. Ale teraz, w wieku 35 lat, był prawie szczęśliwy. Osiągnął swój cel, pustelnicze życie nie poszło na marne. Umiejętności, które tu rozwinął były unikalne.
Szelest liści przerwał dalsze rozmyślania. Gałęzie krzewów, którymi zarosła dawno nieużywana ścieżka rozsunęły się i ukazała się posapująca postać, dzierżąca w ręku ogromną maczetę. Gość był wysoki i dość korpulentny, ubrany w zestaw safari, zielony kapelusz, zielone spodnie, zieloną bluzę, buty trapery i olbrzymi plecak, też zielony. Za nim szła chuda dziewczyna, identycznie ubrana, w wieku tak na oko dwudziestu paru lat. Mężczyzna zaś, miał chyba około czterdziestki.
– Dzień dobry – cały czas posapując zagaił mężczyzna z maczetą, gdy podeszli bliżej. – Przepraszam, czy pan eee… Szaman.
– Tak nazywają mnie czasem Indianie – uśmiechnął się gospodarz. – Ale właściwie to mam na imię Nick.
– Bob, bardzo mi miło, a to jest Melinda. Dzięki Bogu! Cztery dni, cztery dni pana szukaliśmy.
– Trzeba było wziąć indiańskiego przewodnika – powiedział Nick.
– Ja bym wziął, ale Mel uparła się, że sama pana namierzy, bo wie pan, ona jest jasnowidząca, z tym że coś jej za bardzo nie wychodziło.
– Nic dziwnego, trochę się zabezpieczam przed penetracją mojego umysłu – powiedział Nick.
– Domyśliłam się tego, ale byliśmy już w głębokim lesie – uśmiechnęła się nieśmiało dziewczyna, błyskając aparacikiem na zębach. – Dobrze, że trafiliśmy na tę ścieżkę.
– Dobrze, że wziąłem maczetę, bo inaczej nie przedarlibyśmy się przez te krzaki, taka zarośnięta, a komary tutaj są wielkie jak słonie. Ciebie nie gryzą?
– Nie – uśmiechnął się Nick ponownie. – Mam z nimi układ. Robi się ciemno, chodźcie, pogadamy w mojej chacie.
Budowla, w której mieszkał gospodarz, zrobiona była z drewnianych bali, miała dość krzywy, kryty trzciną dach. Większą część powierzchni wewnątrz jednej izby zajmował solidny piec, zrobiony z kamieni i gliny.
– Z tego pieca jestem najbardziej dumny – pochwalił się Nick. – Jest mocny, podpiera trochę dach, no i tak bardzo nie dymi. Najtrudniej było zrobić komin. Siadajcie.
Usiedli na ławach przy solidnym stole z nieheblowanych desek. Gospodarz zapalił lampę naftową. – Dostałem ją od Indian, razem z zapasem paliwa, ale rzadko używam. Staram się żyć zgodnie z rytmem natury. Idę spać po zmroku i wstaję przed świtem. Uwielbiam też oglądać wschody i zachody słońca.
Melinda rozglądała się z wyraźnym zachwytem. – I wszystko to sam zrobiłeś?
– A miałem inne wyjście?– wzruszył ramionami. – Na początku myślałem o szałasie z kory, to był kiedyś tradycyjny dom Odżibwejów, tutejszych Indian, ale stwierdziłem, że jest trochę za mało komfortowy. Natomiast użyłem tego materiału do pokrycia kibl… tzn. wychodka. Później wam pokażę, jak na te warunki jest całkiem wygodny.
– Wiesz, zawsze marzyłam, żeby żyć w takim miejscu, wśród przyrody – z egzaltacją w głosie stwierdziła dziewczyna.
– Ja też marzyłem, ale gdybym wiedział, ile to mnie będzie kosztowało wysiłku i wyrzeczeń, nie wiem, czy bym się zdecydował na taką pustelnię.
– Musiałeś mieć jakiś ważny powód – stwierdził Bob poważnie. – Tak jak my.
– Zaraz pogadamy. Tylko może najpierw zrobię wam coś do picia i do jedzenia. Niestety nie mam kawy ani herbaty, może być pokrzywa albo mięta.
– Dzięki, kawę i herbatę mamy ze sobą, więc pozwolisz, że to my cię poczęstujemy – Bob zaczął rozpinać plecak. – Mel, możesz wyciągnąć suchary i czekoladę?.
Na widok wyjmowanych produktów Nickowi roześmiały się oczy. – Wow, prawdziwa uczta, już nie pamiętam, kiedy ostatnio piłem kawę – wstał i zaczął