Miłość jest prosta – jeśli kogoś kochasz naprawdę, nikt inny nie wypełni pustki po utracie ukochanej osoby.
3. Warszawa, 1941
Rotacja w więzieniu przy Pawiej była większa niż w stołecznych szpitalach. Osadzone albo przenoszono do obozów, albo na tamten świat. Jednak codzienna rutyna wciąż pozostawała niezmienna. Pobudka, liche śniadanie, praca, spacerniak i oczywiście przesłuchania na Szucha.
Hanka Lewin patrzyła na więzienne życie oczami pełnymi obojętności. Była w tym miejscu już ponad pół roku i nic nie wprawiało jej ani w zdumienie, ani zdenerwowanie. Gdy inni żyli poza murami, kochali, nienawidzili, bali się albo narażali życie, ona wegetowała w jednostajności i beznadziei więziennej egzystencji. Dla niej czas zatrzymał się w miejscu, a monotonia i zniewolenie przybijały bardziej niż niebezpieczne życie zwykłych mieszkańców Warszawy. Kolejne kobiety, które pojawiały się w jej celi, witała z rezerwą i stawała się wręcz odpychająca, gdy któraś próbowała nawiązać z nią bliższe relacje. Tak było bezpieczniej.
Pierwsze dni, które spędziła w więzieniu, były czasem trwogi i niepewności, ale miała w sobie jeszcze jakieś uczucia i emocje. Zaprzyjaźniła się z współosadzonymi i głęboko przeżyła śmierć zdrajczyni, Czapli, oraz wywózkę do obozu Bogusi i Stefanii. Czuła także ból i tęsknotę. Teraz, po wielu miesiącach, nie czuła nic, jedynie nieposkromioną ochotę na śmierć. Pewnie mogła walić głową w obskurną ścianę albo zdobyć jakieś narzędzie, żeby podciąć sobie żyły, ale w pewnym momencie nawet to stanowiło wysiłek zbyt duży. Czekała na moment, aż znajdzie w sobie siłę, żeby zrobić to, co zaplanowała.
Nie pamiętała, jaka była wtedy pogoda na zewnątrz, ale na pewno było chłodno, bo marzły jej dłonie i stopy. Nie wiedziała, jak nazywała się dziewczyna, która pobita do nieprzytomności zmarła w nocy tuż obok jej posłania. Nie obchodziło jej to. Tego dnia po prostu coś w niej pękło. Idąc wraz ze strażniczką do pracy w pralni, w pewnej chwili z rykiem zranionego zwierzęcia rzuciła się jej do gardła.
Renate Zoll była młodą, piękną dziewczyną o ogromnych błękitnych oczach i długich blond włosach. Miała smukłą figurę, zgrabne nogi i była najbardziej sadystyczną strażniczką, z jaką Hanka miała do czynienia. Kobiety nazywały ją „Białą Suką”. Gdy przybyła na Pawią, od pierwszej chwili chciała zaskarbić sobie względy przełożonych, okrucieństwem, wyzwiskami i poniżaniem więźniarek. A może po prostu lubiła mieć władzę i czuła ekscytację, gdy bite skórzaną pałką albo kopane kobiety wyły z bólu i żebrały o litość. Wybór Hanki był jednak instynktowny. Nie było dla niej istotne, czy obok idzie znienawidzona Renate Zoll, czy ktoś o nieco łagodniejszym charakterze. Po prostu nadszedł ten moment, gdy dochodzi się do punktu zapalnego.
Lewinówna przycisnęła strażniczkę do ściany i zacisnęła dłonie na jej szyi. Chciała zabić, bo wiedziała, że wtedy i ona zostanie pozbawiona życia. Renate miotała się przez chwilę, zaskoczona wybuchem dotychczas spokojnej więźniarki, ale nie minęło wiele czasu, gdy z impetem odepchnęła ją i sięgnęła po broń. Przeładowała ją i wycelowała w Hankę.
– Co tu się dzieje?! – usłyszała ryk kierownika zmiany, Hermana Rilkego.
– Ta szmata rzuciła się na mnie! Chciała mnie udusić. Ścierwo! – wrzasnęła Renate.
– Nasza gwiazda pokazała pazurki – złośliwie skomentował Rilke. – Nie możesz jej zastrzelić, ci z Szucha obdarliby nas ze skóry. Ale załatw to po swojemu. Tylko pamiętaj, nie przesadź.
Rilke odszedł, pozostawiając kobiety same. Renate schowała do kabury pistolet, uśmiechnęła się złośliwie i podniosła z podłogi skórzaną pałkę, którą upuściła, gdy więźniarka niespodziewanie się na nią rzuciła. Podeszła do Hanki i chwyciła za ramię. Popchnęła ją w stronę korytarza, gdzie ulokowano karcery dla najbardziej krnąbrnych więźniów. Otworzyła jeden z nich, pociągnęła za rękę Lewinównę i z impetem zaczęła okładać ją pałką. Gdy Hanka upadła i skuliła się pod wpływem razów Renate, ta zaczęła ją kopać. Była w jakimś ślepym amoku, bo przestała dopiero wówczas, gdy pojawiły się na jej czole krople potu. Przetarła je rękawem i wyszła z celi.
Hanka Lewin przez kilka godzin leżała na zimnej posadzce i czuła ból na niemal każdym centymetrze swojego ciała. Nawet oddychanie sprawiało jej trudność. Z nosa sączyła się krew, miała rozbity łuk brwiowy, a wokół niej utworzyła się kałuża moczu. Miała nadzieję, że umrze, a jej gehenna właśnie dobiega końca. Szeptała słowa, które tak bardzo chciałaby powiedzieć swojej córeczce, Igorowi i swojemu bratu. Wyobrażała sobie, że usłyszą ją w końcu, poczują, jak bardzo za nimi tęskni i uwierzą, że tam, po drugiej stronie, wciąż będzie ich kochać. Szukała w swoim umyśle i duszy tych magicznych drzwi, przez które będzie mogła przejść do miejsca, gdzie nie ma bólu. Ani tego fizycznego, ani tego duchowego.
– Zabierz mnie w końcu, Boże. Nie chcę już żyć, chcę być tam, gdzie rodzice… Chcę poczuć ten spokój albo nicość. Zabierz mnie, Boże…
Po chwili straciła przytomność.
Renate Zoll szła korytarzem i rozcierała sobie szyję, na której wciąż czuła zadzierzgnięte palce Hanki Lewin. Była wściekła, bo ta kobieta powinna zginąć za atak na niemieckiego funkcjonariusza. Tak bardzo chciałaby zobaczyć w oczach tej dziwki śmierć. Zamglone spojrzenie i twarz, z której uchodzi życie. Przypomniała sobie moment, gdy pierwszy raz zabiła więźnia. Trochę drżała jej ręka, gdy naciskała na spust i niezbyt dobrze uchwyciła moment, gdy skonał, ale w chwili, gdy upadł na betonowy plac, poczuła podniecenie. Nie umiała określić, co było w tym ekscytującego, ale chyba władza. Ten fakt, gdy decydujesz o czyimś życiu i śmierci.
Uśmiechając się na to wspomnienie, weszła do pokoju Rilkego.
– Jeśli będziemy im pobłażać, to następnym razem wydarzy się jakieś nieszczęście. To był zły przykład dla innych więźniarek. Napadnij na strażnika, a nic ci się nie stanie – z wyrzutem powiedziała Renate.
– Nie miała broni ani żadnych niebezpiecznych narzędzi. Jest wycieńczona i chyba obłąkana. Cóż mogłaby ci zrobić? – Roześmiał się.
– Ale… – zaczęła, ale Herman nie pozwolił jej skończyć.
– Ta osoba to bardzo cenna zdobycz gestapo. Nie możemy jej stracić tylko dlatego, że poczułaś się poniżona napaścią przez to polskie ścierwo. Musisz patrzyć nieco dalej niż czubek własnego nosa – burknął Rilke. Mimo że Renate była piękna i pociągająca, nie była tyle warta, aby narażać się przełożonym. Po chwili zapytał podejrzliwie: – Mam nadzieję, że nie przesadziłaś z karą dla niej?
– One padają jak muchy. Od byle czego. – Renate wzruszyła ramionami i opuściła pokój Rilkego, jeszcze bardziej wściekła niż w chwili, gdy wychodziła z karceru Hanki Lewinówny.
Zeszła do pralni i chwyciła wiszący na gwoździu pęk kluczy. Podeszła do jednej z kadzi, gdzie dwie więźniarki prały na tarkach prześcieradła, i zaczęła je okładać po głowie i twarzy ciężkimi kluczami.
– Brudne,