– To obywatelka amerykańska, przedstawicielka Międzynarodowego Czerwonego Krzyża! – krzyknął.
Kolejny strzał nie padł, ale ten pierwszy wystarczył, żeby stwierdzić, że z Holly jest bardzo źle. Leżała nieruchomo na chodniku, patrząc przerażonym wzrokiem na klęczącego przy niej Waltera.
– Zaraz wezwą ambulans. Nie martw się, Holly, zawieziemy cię do szpitala, a tam już zrobią, co należy.
Uśmiechnęła się smutno i wpatrywała się w Waltera, gdy ten pokrzykiwał na żołnierzy, strasząc ich międzynarodowym skandalem. Chwilę potem pochylił się nad Holly i głaskając ją po zakrwawionej dłoni, szeptał słowa otuchy.
– Nic z tego nie będzie, panie von Lossow. Niczego już nie będzie. Ale warto było. Przyjechać tutaj i być wszędzie, gdzie ludziom dzieje się krzywda. Kiedyś to poczujesz… – Wyraźnie chciała coś jeszcze dodać, ale straciła przytomność.
Ambulans przybył po kilkunastu minutach, które zdawały się wiecznością. Gdy sanitariusze włożyli nosze do furgonetki, von Lossow wsiadł wraz z nimi i pojechał z Holly do szpitala. Przez kilka godzin siedział na szpitalnej ławce, tuż obok gabinetu lekarskiego Weroniki Sarnowskiej, i czuł strach. Z trudem przełykał ślinę i nie chciał, żeby Holly umarła. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz płakał, chyba gdy był jeszcze młodym chłopcem, ale w tym momencie najchętniej wybuchnąłby szlochem i zaczął tupać nogami z okrzykiem: „Nie zgadzam się, nie zgadzam się”.
Zza drzwi sali operacyjnej wyszła kobieta w białym kitlu i powłócząc nogami, ruszyła w stronę gabinetu. Walter podniósł się z ławki.
– Co z nią? – zapytał drżącym głosem.
– Przykro mi – powiedziała Weronika. – Nie zdołaliśmy jej uratować.
Spodziewała się wybuchu złości i gróźb, ale operacja wykończyła ją i było jej wszystko jedno. Dostrzegła jednak w oczach tego młodego niemieckiego oficera coś, co sprawiło, że po chwili odwróciła się i zapytała:
– Wejdzie pan?
– Tak, chciałbym się dowiedzieć, czy zrobiliście wszystko, aby ją uratować – powiedział z żalem Walter i wszedł do gabinetu.
Weronika westchnęła. Znowu będzie musiała się tłumaczyć. Usiadła za biurkiem, oparła dłonie na blacie i zapytała zimno:
– To co chciałby pan wiedzieć?
– Czy gdyby to była Polka, postarałaby się pani bardziej. Powiem pani coś… Ta kobieta nie była Niemką ani folksdojczką, tylko Amerykanką. Przedstawicielką Czerwonego Krzyża. – Von Lossow podniósł głos, jakby chciał dać upust swojej frustracji.
– Bez względu na to, kim jest pacjent, zawsze ratuję życie z taką samą determinacją. Jestem lekarzem, nie żołnierzem. Gdyby na tym stole leżał pan, również ratowałabym panu życie, chociaż być może wcale pan na to nie zasłużył – warknęła, zniecierpliwiona.
Weronika Sarnowska powiedziała prawdę. Na sali operacyjnej starała się nie myśleć, kim jest pacjent. Dopiero później przychodziła refleksja, że w niektórych przypadkach powinna stać z założonymi rękami, dopóki taki człowiek nie umrze.
Walter popatrzył na lekarkę i pożałował swojego wybuchu. Niczego już nie można było zmienić ani cofnąć czasu. Trwała wojna i teraz dotknęła swoim okrucieństwem właśnie jego. Prawie nie znał Holly Evans, a jednak nie była to dla niego przelotna znajomość, jak wiele innych. Ta dziewczyna zdawała się wyjątkowa pod każdym względem. Miał tak wielką ochotę jej czymś zaimponować, wzbudzić jej sympatię, a przede wszystkim szacunek… Holly miała rację, jego życie było puste i przeciekało mu między palcami. Nigdy nie zrobił niczego wzniosłego czy niebezpiecznego. Zawsze w okopach, niczym tchórzliwy żołnierz trzymający się kurczowo spokojnej przystani, zawsze za linią frontu, patrzący z oddali na wojenną zawieruchę.
– Przepraszam – bąknął i wyciągnął dłoń po leżące na biurku pióro.
Przesunął w swoją stronę notes Weroniki i zamaszystym pismem zapisał w nim swoje nazwisko i numer telefonu, zarówno służbowego, jak i domowego. Potem dodał:
– Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę do mnie zadzwonić. Postaram się pomóc. I jeszcze raz przepraszam za mój wybuch… Ta kobieta… To był bardzo piękny człowiek.
Hala magazynowa znajdowała się na obrzeżach Warszawy i była obskurna. Zupełnie nie pasowała do tak wzniosłej uroczystości, jaka miała za chwilę się rozpocząć. Kilkanaście osób czekało ze wzruszeniem na moment zaprzysiężenia. Ckliwość łapała za gardła młodych ludzi, którzy palili się do walki o wolną ojczyznę, gotowi na każde poświęcenie, a nawet na śmierć.
Nie dotyczyło to w najmniejszym stopniu Alicji Rosińskiej, która wcale nie była gotowa do poświęceń ani tym bardziej do utraty życia. Oczywiście, miała świadomość podejmowanego ryzyka, ale dla niej nie było to ani wzniosłe, ani pożądane. Nie widziała krzty romantyzmu w męczeńskiej śmierci za ojczyznę. Przez swój upór czy – jak to sobie chwilami wyrzucała – głupotę wpadła w wir historii i walki na śmierć i życie. Wierzyła jednak, że urodziła się pod właściwą gwiazdą i jest dzieckiem szczęścia, więc każda brawura ujdzie jej na sucho. Do wszelkich poświęceń była gotowa jedynie dla ludzi, których kochała, reszta obchodziła ją w stopniu umiarkowanym.
Kiedy więc tak stała z palcami uniesionymi ku górze i powtarzała beznamiętnie słowa przysięgi, bardziej interesował ją Julian Chełmicki, którego nie widziała od pięciu tygodni, a teraz stał nieopodal i nie zwracał na nią uwagi. Była trochę zła na niego za jego nieprzejednanie. W końcu na nikogo nie donosiła i nikogo nie narażała ani na śmierć, ani na szykany, a przy okazji przysłużyła się ojczyźnie, którą tak bardzo wielbił. Mężczyzna to mężczyzna i nie należało przypisywać do tego wydumanych historii. Bez względu na to jednak, czy zgadzała się z opinią Juliana, czy też nie, postanowiła zaskarbić sobie jego wybaczenie. Był jej mężczyzną. Jedynym i na zawsze.
– Możesz opuścić rękę – powiedział do niej człowiek w grubym płaszczu, który bardziej wyglądał na eleganta z wyższych sfer, jakich spotykała w modnych lokalach przed wojną, niż na dowódcę komórki ruchu oporu.
Szybkim ruchem opuściła rękę, nieco zmieszana, jakby obawiała się, że ktoś odkryje, że myślami w takiej doniosłej chwili była zupełnie gdzie indziej.
Kilka minut później grupę podzielono na dwie części i serce jej urosło, gdy okazało się, że w jej znajduje się Chełmicki. Niestety, nieco zmarkotniała, gdy wyszło na jaw, iż będzie jej dowódcą. Mężczyzna, którego kochała, mógł wydawać jej rozkazy jedynie w łóżku, co miało być dla niego ogromnym wyróżnieniem, tymczasem ten będzie rozstawiał ją po kątach, kiedy tylko będzie chciał. Obawiała się również, że jest takim służbistą, iż nawet jej urok nie będzie w stanie zmienić decyzji, z którymi by się nie zgadzała. Już pierwsze wypowiedziane przez Juliana słowa nie zwiastowały niczego dobrego.
– Chodź, musimy porozmawiać – powiedział stanowczo.
„Trzy minuty temu został moim dowódcą i już się szarogęsi” – pomyślała niezbyt życzliwie, ale potem ucieszyła się, że w końcu będzie mogła spędzić z nim kilka minut na osobności. „A może już mi wybaczył” – kolejna refleksja wpadła jej do głowy.
Niestety,