Opuścił rodzinny dom następnego dnia wieczorem, z pełnomocnictwami do bankowych kont za granicą, zostawiając rodziców w przeświadczeniu, że za kilka dni najpewniej wyruszy do Szwajcarii. Nie chciał pozostawiać ich z myślami pełnymi trwogi i lęku o ukochanego syna. Nie wiedział, co będzie robił i na ile to będzie niebezpieczne, ale nasłuchał się dość ponurych historii od Weroniki, aby zrozumieć, że terror w okupowanej Polsce jest niewyobrażalny. A brat Emil? Nie był jeszcze gotowy na przyjęcie go do swojego serca i potraktowanie jak członka rodziny. To, co uczynił ojciec, nie było godne pochwały, ale Lewin nie okazał się lepszy. Kto wie, może gdyby oddał mu pełnomocnictwa i pozwolił korzystać z posiadanych dóbr, Emil nie czułby już takiej nienawiści, w tym momencie jednak nie to było najważniejsze. Był ciekawy, a jednocześnie nieco przestraszony, jakimi zadaniami obarczy go dowództwo, jakich ludzi dostanie i jak to będzie poczuć namacalny lęk przed zdekonspirowaniem.
– Cholera jasna! – burknęła ze złością Alicja, miotając się niczym zwierzyna, która wpadła we wnyki.
Nikt jednak nie słyszał jej słów, wokół panowała niemal grobowa cisza. Było też kompletnie ciemno, co z jednej strony dawało szansę, że nikt jej nie zobaczy, z drugiej nie potrafiła ocenić odległości, jaka dzieliła ją od ziemi. Stało się to, czego najbardziej się obawiała. Zamiast na gołej polanie wylądowała w lesie, zaczepiając czaszą spadochronu o konary drzew. Podczas ćwiczeń zdarzało jej się to kilka razy, ale wówczas mogła liczyć na kompanów. Tymczasem Wiktor, który skakał wraz z nią, przepadł bez śladu. Straciła go z oczu niemal od razu i nie miała pojęcia, gdzie wylądował. Zaczęła się szamotać, gotowa nawet na złamanie nogi, byle w końcu znaleźć się na twardym podłożu i uwolnić się od uciążliwej uprzęży spadochronu. Kiedy wygięła rękę i zaczęła grzebać w kieszeni plecaka, by znaleźć nóż i odciąć krępujące więzy, wśród gęstwiny dostrzegła błysk latarki. Zamarła w bezruchu, aby sprawdzić, czy ma do czynienia z jednym człowiekiem, czy też większą ich liczbą.
– Daisy… Aldona… – Ktoś próbował jednocześnie wołać i szeptać.
Odetchnęła z ulgą. To był na pewno jej kompan.
– Tutaj jestem – powiedziała głośno.
– Gdzie, Chryste Panie? Nie widzę cię. Poświeć latarką – przemówił zdezorientowany Wiktor.
– Ty poświeć wyżej, to mnie zobaczysz, ja nie mogę dosięgnąć do swojej latarki – warknęła.
Wiedziała, że nie obędzie się bez komentarza. Wiktor był tak samo przystojny, jak nieprzychylnie nastawiony do kobiet biorących udział w walce. Według niego miejsce niewiasty było w łóżku i kuchni, ewentualnie, gdy była zamożna, mogła zamienić kuchnię na salon fryzjerski.
Chwilę potem Wiktor wzniósł latarkę ku górze i oślepił Alicję.
– A co tam robisz, księżniczko? – zapytał z sarkazmem.
– Oglądam Wielką Niedźwiedzicę – burknęła i dodała, niemal błagalnie: – Pomóż mi zejść.
– A co ja jestem małpa, żebym wspinał się po drzewach? Odetnij się. Złapię cię.
– Musimy zdjąć spadochron, nie możemy go tak zostawić. Dobrze, to lecę. – Alicja przecięła nożem troki od spadochronu. Wrzasnęła i po chwili runęła na ziemię.
– Nie drzyj się, bo się zaraz cała wieś zleci – warknął Wiktor.
– Chyba skręciłam kostkę – jęknęła. – Miałeś mnie łapać.
– Próbowałem, ale jakoś tak poleciałaś… Nie w tę stronę, co potrzeba. Tak to jest z babami, same kłopoty. Powinnaś za mąż wyjść i dzieci rodzić, zamiast spadać z drzew – mruknął.
– Proszę, nie gadaj tyle, tylko pomóż mi wstać, a potem zrób coś z tą białą szmatą – powiedziała lekko zdenerwowana Alicja.
– Księżniczka zaczęła wydawać rozkazy giermkowi? – Podał jej rękę.
Wstała z ziemi. W istocie nie mogła stanąć na nodze i obawiała się, że będzie miała problem z marszem. Wiktor jednak nie przejął się zbytnio jej stanem, tylko usiłował wdrapać się na drzewo i zdjąć spadochron. Chciała powiedzieć mu coś uszczypliwego, ale dała sobie z tym spokój. Wyjęła z plecaka cywilne ubranie, dokumenty i saperkę. Wykopała niewielki dołek i ułożyła w nim plecak. Po kilkunastu minutach jej kompan ściągnął spadochron i oboje zaczęli gorączkowo kopać nieco większą jamę, aby ukryć czaszę. Potem rozpalili niewielkie ognisko i dotrwali do świtu, rozmawiając, na zmianę patrolując okolicę albo drzemiąc, oparci o zimne pnie drzew.
Gdy zrobiło się jasno, ruszyli drogą w kierunku wsi. Nie mieli pojęcia, jak daleko od Warszawy wylądowali. Alicja z trudem pokonywała kolejne metry i z utęsknieniem wypatrywała jakiegoś drogowskazu. Miała także nadzieję, że nie natkną się na żaden niemiecki patrol, bo co prawda dokumenty mieli doskonałe, ale fakt, że nie wiedzą, w jakim miejscu się znajdują, mógłby się wydać nieco podejrzany.
– Zagórze… – wybełkotał Wiktor. – A gdzie to jest, u licha?
– Nie mam pojęcia. Tam jest jakieś gospodarstwo, zapytajmy – powiedziała nieco zrezygnowanym tonem Alicja.
Podeszli do niewielkiej zagrody. Wokół panowała cisza, nie licząc psa, który nawet nie szczekał, a jedynie warczał i rzucał się w ich kierunku, niemal wyrywając łańcuch przytwierdzony do budy. Zaczęli się rozglądać i nagle ujrzeli starszego mężczyznę z wycelowaną w ich stronę dubeltówką. Odruchowo oboje podnieśli ręce.
– Czego tu węszycie? – zapytał ostro mężczyzna.
– Samochód nam się zepsuł kilka kilometrów stąd i jeszcze pobłądziliśmy. Daleko to, gospodarzu, do Warszawy?
Mężczyzna opuścił broń i odetchnął z ulgą, że ma do czynienia z przypadkowymi osobami.
– A ze dwadzieścia kilometrów będzie.
– Moja narzeczona skręciła kostkę, nie wie pan, gdzie tu można jakiś transport do stolicy załatwić? – ochoczo zapytał Wiktor, widząc, że mężczyzna już nie był tak wrogo do nich nastawiony, jak jeszcze kilka chwil wcześniej.
– A co? Z samolotu skakała? – zapytał podejrzliwie mężczyzna.
Wiktor zmieszał się.
– Z jakiego znowu samolotu? Nie widzi pan, jakie pantofelki włożyła? Na skoki i piesze wędrówki to nie za bardzo się nadają. Co też panu do głowy przyszło?
– A to mi przyszło, że w nocy słyszałem samolot. Myślałem, że nas Szwaby znowu łomotać będą. Ale wy chyba nie żadne folksdojcze? – Gospodarz znowu zrobił się czujny.
– Jakie folksdojcze, panie kochany. Narzeczoną do rodziców wiozłem przedstawić, żeby po Bożemu było. Od kumpla samochód pożyczyłem, starego gruchota, którego nawet Szwaby wziąć nie chciały, a teraz będę chyba musiał z mechanikiem z Warszawy przyjechać. Jestem stolarzem, a narzeczona nauczycielką miała zostać. Tylko teraz to za bardzo gdzie uczyć nie będzie miała. – Wiktor nie tracił zimnej krwi.
– Kochanie… – zwróciła się do Wiktora Alicja – pan gospodarz chyba nas bierze za szpicli, chodźmy stąd.
– E, zaraz za szpicli. Sprawdzam, bo to dzisiaj nie wiadomo. Albo Szwaby się panoszą, albo folksdojcze donoszą, albo szabrowniki z Warszawy przyjeżdżają. – Gospodarz machnął ręką.
– Albo partyzanci – mruknął