– Fiu, fiu – powiedział Franek. – Jak ten twój stary przeczytał te wszystkie książki, to gramotny gość musi być z niego.
Podszedł do jednej z półek i ściągnął z niej srebrny świecznik.
– Zostaw! – wysyczał Emil. – Na co ci te fanty? Po pieniądze przyszliśmy. Jak potem z takim tobołem będziemy wracali.
– Szkoda… – Franek bez przekonania odstawił lichtarz na półkę.
Wyszli do holu i skierowali swoje kroki w prawą stronę. Oprócz salonu i jadalni znaleźli jeden niewielki pokój, ale w łóżku spała drobna kobieta w płóciennym czepku na głowie i lekko pochrapywała. Była to Izabela Chełmicka, która upodobała sobie właśnie ten pokój z zamierzenia przeznaczony dla przebywających w Chełmicach gości na tyle zniedołężniałych, że wchodzenie po schodach na piętro, gdzie były sypialnie, mogło być dla nich wysiłkiem ponad miarę.
Zamknęli cicho drzwi i ruszyli na rekonesans piętra. Zaglądając cicho do pokoi, dotarli w końcu do sypialni starego Chełmickiego, stwierdzając z ulgą, że w domu nie przebywają żadni goście, co mogło wiele rzeczy skomplikować. Weszli do pokoju Chełmickiego i zapalili naftową lampę, stojącą na niewielkiej komodzie w pobliżu szerokiego łoża z baldachimem. Światło lampy momentalnie obudziło Antoniego, który z przerażeniem usiadł na łóżku. Mimo że to jego małżonka bezustannie żyła w strachu, nocą spała niczym zabita, a on miał sen tak lekki, jakby nie sypiał w ogóle, a jedynie drzemał.
Chełmicki popatrzył najpierw na nieznajomego intruza, a potem przeniósł wzrok na Emila. Otworzył usta, chcąc wezwać na pomoc służbę, ale Lewin doskoczył do niego i przyłożył mu lufę pistoletu do szyi.
– Nie krzycz, tatusiu, bo to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobisz na tym świecie.
– Czego chcesz? – wyjąkał Antoni.
– Tego, co zawsze, tato… – warknął. – Pieniędzy.
– Jakżeby inaczej – mruknął Chełmicki i gdy pierwszy szok minął, powrócił do względnej równowagi. – Czego innego mógłbyś chcieć.
– Kto wie, kto wie… Gdybyś zaoferował mi kiedyś ojcowską dłoń, szacunek albo sympatię, może byłbyś więcej dla mnie wart niż całe pieniądze świata – gorzko stwierdził Emil.
Chełmicki wykrzywił twarz w grymasie.
– Jesteś zwykłym śmieciem, Lewin. Zawsze myślałeś jedynie o pieniądzach…
Emil zaśmiał się sardonicznie. Jeśli jego ojciec miał jeszcze jakąś szansę, by syn zmienił o nim opinię, to właśnie jednym zdaniem ją utracił.
– No cóż… – odparował ze złością – w takim razie mamy jednak ze sobą coś wspólnego. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– Mój prawdziwy syn, Julian, jest zupełnie inny, zatem chybiłeś – nie dawał za wygraną stary Chełmicki, czując coraz większą nienawiść do człowieka, którego spłodził.
– I gdzież jest teraz ten twój idealny synalek? Bawi się w Anglii i ma w nosie swojego tatulka, który podtykał mu wszystko pod nos i hołubił niczym księcia – wysyczał z ironią w głosie Lewin.
– I tu się mylisz. Mój syn powrócił do mnie, ale kazałem mu uciekać. Nie przed Szwabami, ale przed tobą.
Franek był zniecierpliwiony konwersacją ojca i syna. Nie po to tutaj przyjechał, by wysłuchiwać wzajemnych żali i pretensji rodzinnych.
– Przestańcie pytlować jak przekupy z Różyca. Dawaj forsę, dziadzio, a my damy ci spokój – powiedział, marszcząc czoło, i dodał, żeby nieco wybielić kompana w oczach jego ojca: – Mamona nam potrzebna, żeby siostrę Lewina, Hankę, z Pawiaka wykupić.
– Zamknij mordę i nie wtrącaj się – burknął Emil.
Nie potrzebował ani łaski, ani usprawiedliwienia. Nie zależało mu na opinii ojca, wręcz przeciwnie, pragnął, z niewiadomych dla siebie powodów, aby stary Chełmicki miał o nim jak najgorsze zdanie. Może chciał, aby na stare lata Antoni zagryzał się od środka i zastanawiał, co z nim jest nie tak, jeśli spłodził takiego potwora.
– Mogłeś przyjść i powiedzieć. Pomógłbym Hance. Znałem ją od dziecka. To dobra, miła dziewczyna – ze smutkiem powiedział Antoni.
– Ona twojej łaski nie potrzebuje. Ja też. Wezmę siłą, co potrzebuję i o nic cię, starcze, przebłagiwać nie będę. Dawaj forsę i zdychaj. – Emil był coraz bardziej zły, bo wolał, żeby ojciec nie okazywał żadnych ludzkich uczuć. Ani w stosunku do niego, ani do Hanki.
Stary Chełmicki podniósł się z łóżka i powiedział:
– Sejf mam w bibliotece, musimy tam zejść.
– Tylko nic nie kombinuj, dziadku – mruknął Franek.
– Młody człowieku, jestem stary, schorowany i potrzebuję spokoju. Oddam wam, co mam i idźcie do samego diabła – powiedział zimno Chełmicki.
Gdy znaleźli się w bibliotece, Antoni podszedł do jednego z obrazów przedstawiających zimowy pejzaż i zdjął go ze ściany. Oczom mężczyzn ukazał się wmurowany w ścianę sejf. Chełmicki pokręcił gałką i grube, stalowe drzwi odskoczyły. Wyciągnął pliki dolarów, marek i górali. Podał Frankowi, bo Emil wciąż trzymał w dłoni wycelowany w jego stronę pistolet. „Diamentowa Rączka” upchnął paczki banknotów w plecaku i zerknął do wnętrza sejfu.
– A w tej skrzyneczce to co tam kitrasz? – zapytał Franek.
– To rodowa biżuteria. Jest w naszej rodzinie od czterech pokoleń… – wyszeptał Chełmicki.
Franek zerknął w stronę Emila. Ten potaknął głową.
– No i zostanie w rodzinie – zarechotał „Diamentowa Rączka” i chwycił metalową skrzyneczkę.
– Te rzeczy to ważne pamiątki, a wy niewiele na nich zarobicie w dzisiejszych czasach. – Chełmicki próbował chronić swoje dziedzictwo.
„Diamentowa Rączka” zawahał się przez moment, ale Emil spojrzał na niego wymownie i Franek włożył skrzyneczkę do plecaka. Antoni zakrył twarz rękoma i powiedział:
– To niemożliwe, po prostu niemożliwe, żebyś był moim synem.
– Idź, dogonię cię – warknął Lewin do Franka, po czym podszedł do murowanego kominka i wziął do ręki portretowe zdjęcie Antoniego Chełmickiego, oprawione w pozłacaną ramkę, a potem spojrzał w wiszące nad kominkiem ogromne kryształowe lustro. Uśmiechnął się triumfalnie i odrzekł z nutą złośliwości w głosie: – Nie łudź się, tato. Popatrz, jacy jesteśmy podobni. I wiesz co, nie tylko z wyglądu. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Jesteśmy mistrzami pozorów i gnijącej destrukcji. Doskonale umiemy maskować podłość, bo jesteśmy cwani i potrafimy pod płaszczykiem kultury i moralności ukrywać cynizm i pogardę dla innych. Wiem, tato, to boli, patrzyć na swojego syna niczym w lustrzane odbicie i widzieć wszystko, co w nas najgorsze. Myślę, że nigdy byśmy się nie porozumieli, bo jesteśmy zbyt do siebie podobni.
Emil Lewin odstawił delikatnie fotografię i wycelował pistolet