Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści. Joanna Jax. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Joanna Jax
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7835-585-4
Скачать книгу
do okien biblioteki. To było jedyne miejsce, które znał Emil. Wiedział także, że nocą nikogo w niej nie ma. Franek wyciągnął z płóciennego plecaka łom. Zwinnym ruchem otworzył ciężkie drewniane okiennice, a następnie wbił go w ramę okienną. Skrzydło odskoczyło i mężczyźni bez trudu wspięli się na parapet. Omietli światłem latarki pomieszczenie.

      – Fiu, fiu – powiedział Franek. – Jak ten twój stary przeczytał te wszystkie książki, to gramotny gość musi być z niego.

      Podszedł do jednej z półek i ściągnął z niej srebrny świecznik.

      – Zostaw! – wysyczał Emil. – Na co ci te fanty? Po pieniądze przyszliśmy. Jak potem z takim tobołem będziemy wracali.

      – Szkoda… – Franek bez przekonania odstawił lichtarz na półkę.

      Wyszli do holu i skierowali swoje kroki w prawą stronę. Oprócz salonu i jadalni znaleźli jeden niewielki pokój, ale w łóżku spała drobna kobieta w płóciennym czepku na głowie i lekko pochrapywała. Była to Izabela Chełmicka, która upodobała sobie właśnie ten pokój z zamierzenia przeznaczony dla przebywających w Chełmicach gości na tyle zniedołężniałych, że wchodzenie po schodach na piętro, gdzie były sypialnie, mogło być dla nich wysiłkiem ponad miarę.

      Zamknęli cicho drzwi i ruszyli na rekonesans piętra. Zaglądając cicho do pokoi, dotarli w końcu do sypialni starego Chełmickiego, stwierdzając z ulgą, że w domu nie przebywają żadni goście, co mogło wiele rzeczy skomplikować. Weszli do pokoju Chełmickiego i zapalili naftową lampę, stojącą na niewielkiej komodzie w pobliżu szerokiego łoża z baldachimem. Światło lampy momentalnie obudziło Antoniego, który z przerażeniem usiadł na łóżku. Mimo że to jego małżonka bezustannie żyła w strachu, nocą spała niczym zabita, a on miał sen tak lekki, jakby nie sypiał w ogóle, a jedynie drzemał.

      Chełmicki popatrzył najpierw na nieznajomego intruza, a potem przeniósł wzrok na Emila. Otworzył usta, chcąc wezwać na pomoc służbę, ale Lewin doskoczył do niego i przyłożył mu lufę pistoletu do szyi.

      – Nie krzycz, tatusiu, bo to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobisz na tym świecie.

      – Czego chcesz? – wyjąkał Antoni.

      – Tego, co zawsze, tato… – warknął. – Pieniędzy.

      – Jakżeby inaczej – mruknął Chełmicki i gdy pierwszy szok minął, powrócił do względnej równowagi. – Czego innego mógłbyś chcieć.

      – Kto wie, kto wie… Gdybyś zaoferował mi kiedyś ojcowską dłoń, szacunek albo sympatię, może byłbyś więcej dla mnie wart niż całe pieniądze świata – gorzko stwierdził Emil.

      Chełmicki wykrzywił twarz w grymasie.

      – Jesteś zwykłym śmieciem, Lewin. Zawsze myślałeś jedynie o pieniądzach…

      Emil zaśmiał się sardonicznie. Jeśli jego ojciec miał jeszcze jakąś szansę, by syn zmienił o nim opinię, to właśnie jednym zdaniem ją utracił.

      – No cóż… – odparował ze złością – w takim razie mamy jednak ze sobą coś wspólnego. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

      – Mój prawdziwy syn, Julian, jest zupełnie inny, zatem chybiłeś – nie dawał za wygraną stary Chełmicki, czując coraz większą nienawiść do człowieka, którego spłodził.

      – I gdzież jest teraz ten twój idealny synalek? Bawi się w Anglii i ma w nosie swojego tatulka, który podtykał mu wszystko pod nos i hołubił niczym księcia – wysyczał z ironią w głosie Lewin.

      – I tu się mylisz. Mój syn powrócił do mnie, ale kazałem mu uciekać. Nie przed Szwabami, ale przed tobą.

      Franek był zniecierpliwiony konwersacją ojca i syna. Nie po to tutaj przyjechał, by wysłuchiwać wzajemnych żali i pretensji rodzinnych.

      – Przestańcie pytlować jak przekupy z Różyca. Dawaj forsę, dziadzio, a my damy ci spokój – powiedział, marszcząc czoło, i dodał, żeby nieco wybielić kompana w oczach jego ojca: – Mamona nam potrzebna, żeby siostrę Lewina, Hankę, z Pawiaka wykupić.

      – Zamknij mordę i nie wtrącaj się – burknął Emil.

      Nie potrzebował ani łaski, ani usprawiedliwienia. Nie zależało mu na opinii ojca, wręcz przeciwnie, pragnął, z niewiadomych dla siebie powodów, aby stary Chełmicki miał o nim jak najgorsze zdanie. Może chciał, aby na stare lata Antoni zagryzał się od środka i zastanawiał, co z nim jest nie tak, jeśli spłodził takiego potwora.

      – Mogłeś przyjść i powiedzieć. Pomógłbym Hance. Znałem ją od dziecka. To dobra, miła dziewczyna – ze smutkiem powiedział Antoni.

      – Ona twojej łaski nie potrzebuje. Ja też. Wezmę siłą, co potrzebuję i o nic cię, starcze, przebłagiwać nie będę. Dawaj forsę i zdychaj. – Emil był coraz bardziej zły, bo wolał, żeby ojciec nie okazywał żadnych ludzkich uczuć. Ani w stosunku do niego, ani do Hanki.

      Stary Chełmicki podniósł się z łóżka i powiedział:

      – Sejf mam w bibliotece, musimy tam zejść.

      – Tylko nic nie kombinuj, dziadku – mruknął Franek.

      – Młody człowieku, jestem stary, schorowany i potrzebuję spokoju. Oddam wam, co mam i idźcie do samego diabła – powiedział zimno Chełmicki.

      Gdy znaleźli się w bibliotece, Antoni podszedł do jednego z obrazów przedstawiających zimowy pejzaż i zdjął go ze ściany. Oczom mężczyzn ukazał się wmurowany w ścianę sejf. Chełmicki pokręcił gałką i grube, stalowe drzwi odskoczyły. Wyciągnął pliki dolarów, marek i górali. Podał Frankowi, bo Emil wciąż trzymał w dłoni wycelowany w jego stronę pistolet. „Diamentowa Rączka” upchnął paczki banknotów w plecaku i zerknął do wnętrza sejfu.

      – A w tej skrzyneczce to co tam kitrasz? – zapytał Franek.

      – To rodowa biżuteria. Jest w naszej rodzinie od czterech pokoleń… – wyszeptał Chełmicki.

      Franek zerknął w stronę Emila. Ten potaknął głową.

      – No i zostanie w rodzinie – zarechotał „Diamentowa Rączka” i chwycił metalową skrzyneczkę.

      – Te rzeczy to ważne pamiątki, a wy niewiele na nich zarobicie w dzisiejszych czasach. – Chełmicki próbował chronić swoje dziedzictwo.

      „Diamentowa Rączka” zawahał się przez moment, ale Emil spojrzał na niego wymownie i Franek włożył skrzyneczkę do plecaka. Antoni zakrył twarz rękoma i powiedział:

      – To niemożliwe, po prostu niemożliwe, żebyś był moim synem.

      – Idź, dogonię cię – warknął Lewin do Franka, po czym podszedł do murowanego kominka i wziął do ręki portretowe zdjęcie Antoniego Chełmickiego, oprawione w pozłacaną ramkę, a potem spojrzał w wiszące nad kominkiem ogromne kryształowe lustro. Uśmiechnął się triumfalnie i odrzekł z nutą złośliwości w głosie: – Nie łudź się, tato. Popatrz, jacy jesteśmy podobni. I wiesz co, nie tylko z wyglądu. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Jesteśmy mistrzami pozorów i gnijącej destrukcji. Doskonale umiemy maskować podłość, bo jesteśmy cwani i potrafimy pod płaszczykiem kultury i moralności ukrywać cynizm i pogardę dla innych. Wiem, tato, to boli, patrzyć na swojego syna niczym w lustrzane odbicie i widzieć wszystko, co w nas najgorsze. Myślę, że nigdy byśmy się nie porozumieli, bo jesteśmy zbyt do siebie podobni.

      Emil Lewin odstawił delikatnie fotografię i wycelował pistolet