Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych. Joanna Jax. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Joanna Jax
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7835-713-1
Скачать книгу
przed wojną nigdy nie smakowała mi dziczyzna. Tutaj zrozumiałem, że jest najlepszą potrawą pod słońcem. – Paweł uśmiechnął się ironicznie i także przyłożył głowę, by zasnąć.

      Nazajutrz znowu musiał iść do lasu i oddawać się zajęciu, którego nie tyle nienawidził, co go przerażało. Bał się, że pewnego dnia usiądzie przy rozpalonym ognisku i już więcej nie wstanie. Albo popełni jakieś szaleństwo. Tak jak Tobiasz. Nie miał już siły ciąć grubych pni, dźwigać drewnianych bali, a potem sycić żołądek pomyjami. Czuł, jakby nagle życie się dla niego skończyło.

      Jedynie myśl o Ninie dodawała mu sił i nakazywała wstawać następnego poranka. Przecież miał zostać ojcem, a może nawet już nim był. Zastanawiał się, jak to będzie, zobaczyć swojego potomka i czy jego dziecko w ogóle go rozpozna, jeśli ujrzy je dopiero po kilku latach odsiadki. Musiał jednak mieć nadzieję na to, że kiedyś będą we troje siedzieć przy stole, i był pewien, iż po łagrze każdy normalny dzień będzie dla niego świętem. Postanowił po powrocie do domu celebrować wszystkie chwile w życiu, tak aby nadrobić stracony w łagrze czas. Wierzył także głęboko, że Nina wciąż będzie go kochać. Taką samą miłością, jaką darzyła go, odkąd zaczęli się spotykać. Jego żona była taka piękna i ponętna, czy zechce być z wyniszczonym przez gułag człowiekiem? Musiał wierzyć, że właśnie tak będzie. W końcu przysięgali sobie miłość i wierność aż do śmierci, a on nie zamierzał tak szybko umierać.

      12. Modryj Sad, Kazachstan, 1940

      Każdy, kto wysiadał ze swoim dobytkiem z pociągu, mówił jedno słowo: „nareszcie”. Nikt nie spodziewał się cudów, ale każdy liczył, że koszmarna podróż to była najgorsza rzecz, jaka mogła ich spotkać i teraz będzie już tylko lepiej. Znajdą miejsce do zamieszkania, rozpoczną pracę i jakoś przetrwają.

      Stacja, na której wysiedli, była niewielka, drewniana i zanim nie pojawili się tam wysiedleńcy, wydawała się zupełnie wymarła. Przed niewielkim budynkiem stało kilka wozów i mężczyzna o ciemnej karnacji, a tuż obok niego, dla odmiany, blondyn o niemal białych włosach i bladej cerze. Na tym przystanku nakazano wysiąść ludziom jedynie z trzech wagonów. Inni pojechali dalej, byli też tacy, którzy opuścili pociąg wcześniej. Zapewne najazd całej hordy obcych w jedno miejsce byłby zbytnim obciążeniem. Przecież należało tych ludzi gdzieś ulokować i zatrudnić. Przynajmniej tak uważali ci, którzy tutaj przybyli.

      Zapakowali tobołki na wozy. Jeden z nich ciągnęły woły i na tym właśnie wylądowała Jadwiga Kącka z córkami, Nina Korcz z Apolonią Ryszewską i Domosławska z Nelą. W ostatniej chwili dokooptował do nich Błażej z dziadkiem, a to dlatego, że nie chciał ani na moment opuścić Gabrieli. Apolonia cieszyła się, iż w końcu pozbędzie się towarzystwa niesympatycznej Pieczarkowskiej, Nina zachowywała się jak automat, a pani Kącka rozglądała się dookoła, choć – prawdę powiedziawszy – nie było w tym miejscu czego oglądać.

      Słońce świeciło tak mocno i jasno, że niemal wszyscy przymykali powieki, pozostawiając jedynie wąskie szparki, by widzieć cokolwiek. Być może po tylu dniach spędzonych w ciemnym wagonie owo światło zbyt mocno drażniło przyzwyczajone do ciągłego zmierzchu oczy. Jedynie Konstanty Piotrowski bez oporów wystawiał twarz ku niebu, czując ciepłe promienie muskające jego zarośniętą twarz. Błażejowi także urosła broda, ale jego zarost prezentował się dość mizernie.

      Minęli zabudowania miasteczka. Niskie, jasne budynki, w większości drewniane, należały do jakichś urzędów, bo na każdym z nim dumnie połyskiwała czerwona tablica. Domy mieszkalne nie prezentowały się już tak dobrze, przeważnie były małe, zbudowane z kamienia i cegieł, zrobionych z gliny wypalanej na słońcu. Tuż za miasteczkiem w nieco większych odległościach od siebie stały wiejskie chałupy, przy których miejskie domostwa jawiły się niemal jako pałace. Właściwie były to lepianki, niekiedy głęboko wpuszczone w ziemię, jak gdyby składały się z samych dachów i – jak objaśniła pani Kącka – były to ziemianki dla ludzi. W ich okolicy też takowe były, ale trzymano tam ziemniaki, cebulę czy przetwory.

      Wkrótce i wiejska zabudowa się skończyła, a przed oczami jadących ukazały się bezkresne łąki i prosta piaszczysta droga, ciągnąca się aż po horyzont. Teren był płaski jak stół, ziemia stanowiła kompletne pustkowie, pełne nieużytków, suchej, niemal piaszczystej gleby, gdzieniegdzie zabarwionej na rudy kolor.

      Kiedy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, oczom wygnańców ukazała się tafla dużego jeziora, a gdzieś w oddali można było rozpoznać niezbyt wyraźne kontury niewysokich wzgórz. Promienie zachodzącego słońca połyskiwały na wodzie, tworząc niemal sielankowy pejzaż.

      – Jak tutaj pięknie – westchnęła Gabriela.

      Wszyscy siedzący na wozie ludzie podzielili jej zdanie, wstąpił w nich nowy duch i nadzieja, że w tej pięknej okolicy niebawem poczują się jak w domu.

      Błażejowi także udzielił się ten radosny nastrój i mimo że nigdy nie nazwałby się romantykiem, teraz poczuł się niczym średniowieczny trubadur, pragnący śpiewać swojej ukochanej serenady, by wzruszyć jej serce.

      – Pokochasz mnie kiedy, Gabrysiu? – zapytał ze ściśniętym gardłem.

      Gabriela Kącka popatrzyła na niego jak na wariata. Miała świadomość, że ten gówniarz podkochuje się w niej potajemnie, ale nie spodziewała się, iż może mieć jakiekolwiek złudzenia.

      Postanowiła zareagować śmiechem.

      – Przecież ty dzieciuch jesteś. Musisz się rozejrzeć za panną w swoim wieku. Albo… – Wskazała brodą na małą Nelę. – …wyhoduj sobie dziewuchę. Za kilka lat będzie za tobą szalała.

      Błażejowi zrobiło się przykro. Panna Kącka nie musiała się naśmiewać z jego uczuć, nawet jeśli wciąż kochała Huberta Morawińskiego.

      – Za rok, dwa to różnicy żadnej widać nie będzie – żachnął się.

      – Przecież ja mam narzeczonego – nieco spuściła z tonu Gabriela.

      – A gdyby tak z dziedzicem nie wyszło? – nie dawał za wygraną Błażej.

      – A co ma nie wyjść? Myślisz, że sobie inną znajdzie? – Zmarszczyła gniewnie czoło.

      – Zdarza się, jak się człowiek nagle z dala od narzeczonej znajdzie. A tego kwiatu to pół światu. – Chłopak postanowił, że nie popuści Gabrieli wcześniejszego potraktowania i zrani ją równie mocno, co ona jego.

      – Uważasz, że niewarta jestem tego, by na mnie poczekał? – prychnęła.

      – Może Gabrysia po prostu jest za bardzo pewna swojego – mruknął.

      – I w związku z tym powinnam obdarzyć wdziękami byle gówniarza? – odcięła się.

      – Ani nie jestem gówniarzem, ani byle kim. I żeby kiedy Gabriela nie pożałowała, że tak obśmiała moje zaloty – burknął i odwrócił głowę, by skupić się na pięknym krajobrazie i nie rozpłakać się z żalu.

      – A ja już tak cię polubiłam. Musiałeś wszystko zepsuć? – westchnęła panna Kącka.

      – Łaski bez…

      – To znaczy, że jak się w tobie nie zauroczyłam, to nie chce Błażej, żebym go choć lubiła? – zapytała tonem, który miał sugerować wyciągniętą na zgodę rękę.

      – A niechże Gabriela robi, co uważa. Jak zawsze. – Postanowił, że tak łatwo się z nią nie pogodzi.

      Niebawem sielankowy obraz skończył się, bo dotarli