Zemsta i przebaczenie Tom 1 Narodziny gniewu. Joanna Jax. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Joanna Jax
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7835-553-3
Скачать книгу
oszalałby, jak inni? A ona wówczas, rozpieszczona powodzeniem, dawałaby mu prztyczki w nos, uwodząc, a jednocześnie zwodząc obietnicą romansu? Kucharki i pokojówki, te które nabyły umiejętność czytania, zachwycały się romansami przystojnych, bogatych mężczyzn i ubogich, skromnych guwernantek, ale ona wiedziała, jaka była prawda. Ta płeć zdecydowanie wolała obdarzone seksapilem diwy w mocnym makijażu i w błyszczących sukniach, które oślepiały zbyt dużą ilością brokatu. Tak, mężczyźni kochali takie kobiety jak Hanka Ordonówna, Pola Negri czy ekscentryczna Tamara Łempicka. Ordonka też zaczynała jako tancerka, Mata Hari swoim tańcem uwiodła najważniejszych ludzi polityki, dlaczego ona miałaby nie spróbować? Była ładniejsza niż Ordonka, smuklejsza niż Mata Hari i poruszała się lepiej niż Helena Grossówna. Tak, mogłaby spróbować, ale jak? Musiałaby wyjechać, znaleźć mieszkanie i pracę, pójść do szkoły tańca, a na to wszystko potrzebne były pieniądze. Tymczasem ona nie miała żadnych. I mimo że w okolicy uchodziła za hardą i wygadaną dziewczynę, brakowało jej także odwagi, by rzucić się w wir wielkiego miasta, postawić wszystko na jedną kartę, niczym szuler oddający ostatnią monetę w nadziei na wielką wygraną.

      Nie jedząc kolacji, nie czytając ani nie schodząc do pracowni dziadka, usnęła, skulona w kłębek, przykryta przez matkę jedynie narzutą, by uciec przed światem, który zdawał się nie być jej światem. A jedyny promyk, który rozjaśniał jej monotonne życie, właśnie zgasł, obdzierając jednym zdaniem ze złudzeń, którymi karmiła się, odkąd skończyła trzynaście lat.

***

      Ten dzień dla jej przyjaciółki, Hanki Lewin, zapowiadał się daleko przyjemniej. Czar jednak prysł, gdy zbliżała się do rodzinnej chałupy. Jej matka siedziała na ławce przed domem, bledsza niż zwykle, i lekko pokasływała, z trudem łapiąc powietrze. W dłoni trzymała tamborek, a na sukience leżał motek czerwonej muliny. Wyglądała, jakby nie miała siły nawlec igły i przeciągnąć nici po zarysie maków namalowanych miękkim ołówkiem na grubym płótnie. A może cierpiała, słysząc dźwięki awantury dobiegającej z domu. Nie chciała kolejny raz patrzyć, jak jej ukochany synek Emil dostaje dyscypliną, jaką jej mąż wykonał z równym pietyzmem, co kosze, które sprzedawała co wtorek i piątek na targu.

      Tym razem Emil okradł z miedziaków glinianego aniołka w kościele, gdzie parafianie wrzucali drobne przeznaczone na nową chrzcielnicę. Organista, gdy przyłapał Emila na tym niecnym czynie, od razu powiadomił starego Lewina, wierzył bowiem, że ojcowskie cięgi sprawdzą się daleko lepiej niż policyjna koza.

      – Ty gnoju, złodziejskie nasienie. Żebym ja w domu złodzieja trzymał, co nawet świętego miejsca uszanować nie może! Oduczę cię kraść, ty parszywy hultaju. Łapy siekierą prędzej poucinam niż złodzieja wychowam! – krzyczał Ignacy Lewin, okładając syna, gdzie popadnie.

      – Nie chcę żyć w nędzy! – ze łzami w oczach odszczekiwał się Emil. – Nie chcę chodzić w za krótkich portkach i dziurawych butach! Lej mnie, a i tak do bogactwa dojdę, jak nie pracą, to złodziejstwem!

      Po tych słowach Ignacy zaczął bić Emila jeszcze mocniej. Miał problem z trafianiem, bo sprawny i młody syn odskakiwał co chwilę od ojca kaleki, gdy nie mógł znieść bólu razów zadawanych splecionymi wierzbowymi witkami.

      Gdy stary Lewin opadł z sił, odłożył ze złością dyscyplinę i przetarł zroszone czoło. Miał nadzieję, że tym razem na dłużej wybije chłopakowi z głowy takie haniebne pomysły.

      Hanka, podobnie jak matka, stała przed chałupą i czekała na zakończenie owej lekcji wychowawczej, której jej ojciec nader często lubił udzielać. Ona też kilka razy miała okazję zmierzyć się z bólem, jaki wywoływały witki, i te wspomnienia sprawiały, że wszelkie poczynania mogące rozzłościć ojca omijała szerokim łukiem.

      Gdy krzyki umilkły, drzwi chałupy otworzyły się i stanął w nich Emil. Chłopak miał oczy wypełnione łzami i czerwone pręgi na rękach, szyi, a nawet twarzy. Popatrzył ze złością na bladą, zatrwożoną matkę i wysyczał:

      – Nienawidzę was! Nienawidzę was wszystkich!

      Po chwili podciągnął opadające, wypłowiałe spodnie, poprawił rozchełstaną koszulę i pobiegł łąką w stronę miasteczka. Gdy dom zniknął mu z oczu, zwolnił. Czuł łaskotanie traw, słyszał skrzeczenie żab i przeklinał ojca. Nie tylko za to, że kolejny raz go sprał, ale dlatego, że godził się na taką żałosną egzystencję, wmawiając dorastającemu synowi, że jedynie praca przez kilkanaście godzin dziennie da im odzienie, strawę i dach nad głową.

      „Gówno prawda” – myślał z goryczą Emil.

      Tacy Chełmiccy, na przykład, nic nie robili, a stać ich było nawet na samochód. Jego rówieśnik, Julian, nie doił krów, on jeździł konno. Nie chodził w przykrótkich, połatanych spodniach, tylko w marynarkach szytych na miarę i posiadał chyba z pięć par butów. A on, mając ojca kalekę, od najmłodszych lat chodził w pole i miał tyle pieniędzy, ile udało mu się ukraść. Tyle że nie było komu. Chełmiccy, najbogatsi w okolicy, najczęściej nosili swoje eleganckie pugilaresy w wewnętrznych kieszeniach płaszczy i marynarek, a żydowskie banknoty śmierdziały czosnkiem i cebulą.

      Nagle zatrzymał się, bo zobaczył w oddali jadącą bryczkę Chełmickich, a w niej najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział, Adriannę Daleszyńską. Dziewczyna miała jasne włosy, ułożone w starannie wykonane fale, błękitne, błyszczące oczy i duże usta wydęte w grymas, niczym mała dziewczynka, którą zmuszano do zjedzenia owsianki.

      Kiedyś spotkał ją na stacji, gdy czekała na pociąg jadący w kierunku Warszawy. Stał tak blisko, że czuł jej zapach. Delikatną woń kwiatów zmieszaną z zapachem landrynek. Miała drobne, białe dłonie, którymi bezskutecznie usiłowała otworzyć niesforną parasolkę. Zaproponował jej wówczas pomoc. Skinęła głową, wydęła usta i wręczyła ją Emilowi. Bez trudu poradził sobie z jej otwarciem i wtedy Adrianna obdarowała go uśmiechem. Jej błękitne oczy zamieniły się w szparki, jakby nie mogły pomieścić na drobnej twarzy ogromnych ust wyginających się w uśmiechu.

      Od tej chwili Emil Lewin nie mógł myśleć o niczym innym. Był zaczarowany. Znał wiele ładnych dziewcząt, widywał je w kościele i na targu, ale żadna nie była w stanie równać się z tym anielskim stworzeniem. Adrianna bywała często w Chełmicach, bo jej rodzice przyjaźnili się z Chełmickimi, i gdy tylko Emil dostrzegał jej obecność, chodził za nią niczym pies przybłęda, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Byle tylko powiodła po nim wzrokiem albo uśmiechnęła się jak wtedy, gdy otworzył jej parasolkę, ale ona zdawała się kompletnie ignorować chłopca, który miał za krótkie spodnie i zniszczone ciężką pracą dłonie. Niekiedy ocierał się o nią, niby przypadkiem, by poczuć znowu zapach landrynek i snuć młodzieńcze fantazje, które w połączeniu z szalejącymi hormonami były coraz śmielsze. Cóż jednak mógł jej zaoferować? Objazdowe kino, gdzie jadło się podłą kiełbasę z chlebem i popijało piwem? Romantyczne spacery w dziurawych butach i smród obory? Adrianna była wielką damą o nieskazitelnym wyglądzie, manierach księżniczki i pięknym zapachu, od którego kręciło się w głowie.

      Gdy bryczka znalazła się w jego pobliżu, spostrzegł naburmuszoną minę swojej faworytki. Po ostatnich deszczach koleiny wypełniły się wodą i koła rozbryzgiwały błoto, nie omijając pasażerki. Z pewnością była zdegustowana faktem, że Chełmicki wysłał na stację bryczkę, zamiast samochodu, który był szczytem luksusu i automatycznie kwalifikował podróżujących nim ludzi do elity społecznej. Emil Lewin nie zdążył pomyśleć, co dokładnie spowodowało grymas na twarzy jego wybranki, bo nagle wóz zachybotał się niebezpiecznie i przechylony, utknął w bagnistej kałuży.

      Emil nie zastanawiał się, czy pręgi z jego ciała zniknęły i czy