W tym samym czasie, gdy podekscytowana Hanka wracała do domu z nową sukienką, jej przyjaciółka, Alicja Rosińska, również szykowała się do wyjścia. Powód nie był szczególny, ale dla szesnastoletniej dziewczyny – nader ważny. Jej dziadek, miejscowy krawiec, od czasu do czasu szył dla rodziny Chełmickich. Nie były to suknie dla pani domu ani fraki dla właściciela ziemskiego, ale fartuchy dla kucharek i mundurki dla pokojówek, a niekiedy zasłony czy pościel. Nic szykownego i wytwornego. Państwo Chełmiccy najczęściej korzystali z usług znanych warszawskich krawców albo nabywali dla siebie garderobę w Paryżu czy Berlinie. Dla Bronisława Rosińskiego byli jednak ważnymi klientami i zamawiane wyroby dostarczał do dworku osobiście, a później korzystając z pomocy wnuczki. Była to dla niego ogromna udręka, bo do domu Chełmickich było sześć kilometrów. Alicja zaś czekała na te wyjścia z podnieceniem, ponieważ zauroczona była synem Antoniego Chełmickiego, Julianem. Przemierzając kilkukilometrową drogę, wciąż wymyślała rozmaite wróżby, czy spotka młodzieńca. Zrywała gałązki akacji, bezlitośnie ogołacając je z liści i szepcząc cichutko: „będzie, nie będzie”. Innym razem wypatrywała czarnego kota albo zrywała dmuchawce i chuchając co sił w płucach, próbowała pozbawić je wszystkich pręcików, wszak tylko wówczas wróżba była pomyślna. Tym razem również była pełna nadziei. Włożyła swoją najlepszą sukienkę, wzięła w dłonie ciężki pakunek i ruszyła w stronę dworku.
Dziadek uszył dla niej prawdziwe dzieło sztuki. Mimo całej sympatii do Hanki Lewin, jej sukienka było o niebo piękniejsza. Kolor bladego różu podkreślał jej śniadą cerę, którą Bóg raczy wiedzieć po kim odziedziczyła, a biały satynowy kołnierzyk nadawał jej cech dobrze urodzonej panny. Jedynie pantofle były stare, brzydkie i nieco sfatygowane. Alicja miała jednak nadzieję, że Julian nie zwróci na nie uwagi.
Był taki przystojny… Mimo że, podobnie jak ona, skończył szesnaście lat, emanował męskością i dystynkcją. Ona również starała się być damą, ale w otoczeniu figlarnej babki i nieco zagubionej matki jej starania ograniczały się jedynie do poprawnej polszczyzny, znajomości angielskiego i umiejętności prawidłowego posługiwania się sztućcami.
Po godzinie marszu dotarła do bogato zdobionej bramy. Była otwarta, bo najwyraźniej gospodarze na kogoś czekali i chcieli, aby ów gość poczuł, że jest mile widziany w ich progach. Wzdłuż alei prowadzącej do dworku pyszniły się idealnie przycięte bukszpany i okazałe jałowce w różnych odcieniach, począwszy od tradycyjnej zieleni, a na przygaszonej żółci kończąc. Zaraz przy bramie można było dostrzec piaszczystą aleję biegnącą wzdłuż krzewów dzikiej róży i tamaryszku. Alicja wiedziała, że dróżka wiedzie do nowoczesnych stajni i padoku dla luksusowych i drogocennych rumaków Antoniego Chełmickiego. Nie to jednak było dla Alicji ważne, ale fakt, że często z tej alejki wyłaniał się Julian. Wysoki chłopak o oczach ciemnoniebieskich niczym niebo przed burzą i włosach w kolorze dojrzałego żyta. Tym razem jednak droga była pusta. Alicja z drżącym sercem podążyła dalej, zastanawiając się, czy Julian w ogóle przyjechał. Uczył się w Warszawie i większość czasu spędzał właśnie tam, ale miała nadzieję, że zarówno święto Bożego Ciała, jak i urodziny ojca przywiodą go do rodzinnego domu.
Na prostokątnym dziedzińcu dworku stały samochody i dorożki. Auta nie należały do gospodarza, on bowiem stawiał swoje w garażach na tyłach posesji i korzystał z nich rzadko, nazywając publicznie „dziełem szatana”. Natomiast bryczka niewątpliwie była Chełmickich, bo Alicja rozpoznała stangreta, starego Majkowskiego, który z pietyzmem szczotkował sierść konia. Alicji niekiedy się zdawało, że w majątku Chełmickich konie są najważniejszymi mieszkańcami, ponieważ Antoni niemal bez przerwy o nich rozprawiał, dbał o nie nieustannie i chwalił się nimi każdemu, kogo spotkał. I nie tylko tymi najdroższymi, stanowiącymi obiekty westchnień rasowych koniarzy, ale również tymi służącymi mu do pracy i podróżowania bryczkami. Być może to właśnie miłość do koni sprawiła, że na pojazdy mechaniczne stary Chełmicki patrzył z niechęcią.
Alicja pozdrowiła stangreta i udała się na tyły domu, gdzie znajdowało się wejście kuchenne. Kiedy minęła rabatę karminowych róż, usłyszała śmiech dobiegający przez otwarte okna biblioteki, cichą muzykę i z patefonu śpiew największej diwy – Hanki Ordonówny. Z zazdrością patrzyła na rzeźbione dębowe drzwi wejściowe, za którymi zaczynał się inny świat. Dom Chełmickich nie był ani zamkiem, ani okazałym pałacem, ale niekiedy Alicji zdawało się, że ludzie przekraczający jego próg wiodą królewskie życie, nieskalane troskami o dobra doczesne. Jednocześnie uważała, że cena, jaką się płaci za to bogate życie, jest wysoka. Jej dzieciństwo to były przygody, podrapane kolana i brudne sukieneczki. Śniadanie stanowił kubek mleka i bułka maślana, który to posiłek spożywała na stojąco, w pośpiechu, bo pod lasem już czekały dzieci i zabawa. Niekiedy jeszcze ze śladami mleka pod nosem i niedomytymi poprzedniego dnia nogami wybiegała do świata, który był tajemniczy, niezbadany, ale pełny śmiechu i radości. Bawiła się z Lewinami, Moselami i Kaweckimi. Dzieci chłopów, sklepikarzy i niższych urzędników. A że do wsi były trzy kilometry, spotykali się w połowie drogi. Nie musieli się umawiać na godziny, niczego ustalać, zawsze ktoś był. Później, gdy byli starsi, dzieci chłopów musiały pomagać przy żniwach i inwentarzu, ale po spełnionych obowiązkach biegły co sił w nogach, jedząc po drodze chleb ze smalcem i wołając z pełną buzią: „Poczekajcie na nas”.
Niekiedy, idąc drogą prowadzącą do wsi, a dalej do majątku Chełmickich, Alicja widywała młodego chłopaka, ubranego, jakby na mszę jechał, w towarzystwie drobnej i bladej matki albo grubego ojca z wąsem niczym Piłsudski. Julian patrzył na dzieci, pozdrawiał, machając dłonią, i z nostalgią odwracał w ich kierunku głowę, jakby chciał zrzucić elegancki mundurek i śnieżnobiałe skarpety, i pobiec naprzeciw przygodzie, gdy kradnie się jabłka z sadów, pije wodę ze strumienia i buduje szałasy ze świerkowych gałęzi. Alicja myślała wtedy, że wcale mu nie zazdrości takiego nudnego dzieciństwa, jak również tego, że musiał wyjechać do gimnazjum w Warszawie i mieszkać w domu Ireny Wigoniowej, nadętej damy, dla której czas zatrzymał się w XIX wieku. Te dziecięce myśli Alicji wcale nie odbiegały od rzeczywistości.
Julian Antoni Chełmicki nie uważał, że wygrał los na loterii, rodząc się jako pierwszy i jedyny syn najbogatszego człowieka w okolicy. Zamknięty w ogromnym domu, niczym w złotej klatce, miał nikły kontakt z okolicznymi rówieśnikami. Jego towarzystwo od najmłodszych lat musiało być wyszukane, dopasowane do poziomu życia, jakie wiódł, i było przeraźliwie nudne. Lekcje języków, jazdy konnej i coraz modniejszego tenisa nie mogły zastąpić igraszek na bagnach, grania w „zośkę” czy łapania szczurów. Jadał przy stole, używając eleganckich srebrnych sztućców, zamiast chwytać pajdę chleba brudnymi rękami i biec przed siebie, dopóki starczy sił.
Wyjazd do gimnazjum niewiele zmienił jego sytuację. Ojciec nie zgodził się, żeby jego oczko w głowie zamieszkało w bursie, i opiekę nad jego wychowaniem w tym czasie powierzył swojej starszej siostrze, którą niekiedy Julian nazywał „starą wiedźmą”. Korzystał z każdej okazji, żeby wyrwać się do domu, bo chociaż nie było tam idealnie, w porównaniu z życiem pod kuratelą ciotki Chełmice wydawały się rajem.
Wracał właśnie z garaży ojca i dostrzegł idącą z ogromnym pakunkiem Alicję Rosińską. Lubił ją, chociaż była typową chłopczycą. Mimo ładnych sukienek, szytych przez jej dziadka, i misternie uplecionych warkoczy Alicja kojarzyła mu się z łobuzerstwem, ciętym językiem i dowcipami, czyli tym wszystkim, co stanowiło dla niego obiekt westchnień i tęsknot.
– Dzień dobry, panno Alicjo! – krzyknął ze śmiechem. – Pomogę ci z tymi