Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле Карре. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Джон Ле Карре
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-399-2
Скачать книгу
żeby kod zabrzmiał tak samo jak w tradycyjnej słuchawce: trzy stuknięcia, przerwa, jedno, przerwa, dwa. Najwyraźniej wszystko było w porządku, bo ledwo stuknąłem po raz ostatni, Millie odezwała się znowu, miła i uczynna, mówiąc, jak to miło mnie słyszeć po tylu latach, i pytając, w czym może mi pomóc.

      Tak naprawdę powinienem był odpowiedzieć: „Skoro pytasz, Millie, to czy mogłabyś mnie upewnić z łaski swojej, że to wszystko dzieje się naprawdę, a nie w jakimś mrocznym zakątku czyśćca przeznaczonego dla cierpiących na bezsenność szpiegów z dawnych lat?”.

      4

      Przyjechawszy poprzedniego dnia rano z Bretanii, zatrzymałem się w ponurym hotelu niedaleko dworca Charing Cross i wydałem dziewięćdziesiąt funtów z góry za pokój wielkości karawanu. Po drodze wpadłem jeszcze przywitać się ze starym kumplem i byłym tajnym współpracownikiem, niejakim Berniem Lavendarem, właścicielem firmy Krawiectwo Dyplomatyczne, którego pracownia znajdowała się w mikroskopijnej suterynie w jednej z przecznic od Savile Row. Ale Bernie nie przejmował się rozmiarami swego zakładu. Dla niego – i dla Cyrku – liczyło się tylko to, że miał nieograniczony wstęp na dyplomatyczne salony Kensington Palace Gardens i St. John’s Wood i że zawsze mógł liczyć na nieopodatkowane fuchy.

      Uściskaliśmy się, zapuścił zasłony i zaryglował drzwi. Z uwagi na stare dobre czasy przymierzyłem parę marynarek i garniturów, zamówionych, ale potem z niewiadomych powodów nieodebranych przez zagranicznych dyplomatów. I wreszcie – również przez pamięć na dawne czasy – oddałem mu na przechowanie w sejfie zaklejoną kopertę. Był w niej tylko mój francuski paszport, ale Bernie nie traktowałby jej z większym uszanowaniem, gdyby zawierała plany inwazji na Normandię.

      Teraz wróciłem do niego, by ją odebrać.

      – A co słychać u pana Smileya? – pyta Bernie, zniżając głos z szacunku albo z nadmiaru ostrożności. – Czy miał pan od niego jakieś wiadomości, panie G.?

      Pan G. nie miał wiadomości. A Bernie? Bernie niestety też nie, więc możemy tylko się pośmiać, że George zawsze znikał na długo i nikomu nie mówił gdzie.

      W duchu jednak wcale się nie śmiałem. Czy to możliwe, że George nie żyje? I że Bunny o tym wie, tylko mi nie mówi? Ale przecież nawet George nie potrafiłby umrzeć w tajemnicy. A co z Ann, jego żoną, niewierną aż do śmierci? Jakiś czas temu dowiedziałem się, że znużona licznymi przygodami związała się w końcu z pewną modną organizacją dobroczynną. Można się tylko domyślać, czy ten związek przetrwał choć odrobinę dłużej niż wszystkie inne.

      Odzyskawszy teraz francuski paszport i włożywszy go do kieszeni, powędrowałem na Tottenham Court Road, gdzie zainwestowałem w parę telefonów na kartę, przedpłaconych po dziesięć funtów każdy. I jeszcze wróciłem się po butelkę szkockiej, bo zapomniałem kupić na lotnisku w Rennes, i chyba jej właśnie zawdzięczam, że zupełnie nie pamiętam, jak minęła noc.

      Wstałem o świcie. Przez godzinę chodziłem po mżawce, zjadłem podłe śniadanie w jakiejś kanapkarni. I dopiero wtedy, z rezygnacją przemieszaną z niedowierzaniem, zdobyłem się na odwagę, by złapać tradycyjną londyńską taksówkę i podać kierowcy adres, pod którym przez całe dwa lata doświadczałem kiedyś więcej radości, stresu i ludzkiego nieszczęścia niż w jakimkolwiek innym okresie mojego życia.

*

      Dom pod numerem 13 na Disraeli Street, czyli „Stajnia”, był w mojej pamięci obskurną, dawno nieremontowaną kamieniczką na końcu całego rzędu domów w tym zaułku w Bloomsbury. Teraz nie posiadam się ze zdumienia, bo stoi przede mną zupełnie niezmieniony, bezwstydnie i z wyrzutem kontrastując z lśniącymi odnowionymi sąsiadami. Jest umówiona godzina – dziewiąta rano – ale na progu już króluje szczupła kobieta w dżinsach, adidasach i skórzanej kurtce, obrażająca kogoś przez telefon komórkowy. Już mam zrobić jeszcze jedną rundkę, gdy orientuję się, że to Laura od historii, lecz ubrana całkiem nowocześnie.

      – Dobrze spałeś, Pete?

      – Jak aniołek.

      – Który dzwonek przycisnąć, żeby nie złapać syfa?

      – Ten z napisem „Etyka”.

      To pomysł Smileya. Chodziło mu o coś jak najmniej kuszącego. Drzwi frontowe otwarły się i w półmroku ukazał się duch Millie McCraig. Jej kruczoczarne włosy były teraz równie siwe jak moje, ciało sportsmenki przytłoczone wiekiem, ale w wilgotnych niebieskich oczach płonął ten sam płomień co dawniej, gdy pozwoliła mi ucałować powietrze nad swoimi dziewiczymi celtyckimi policzkami.

      Laura przepchnęła się obok nas do środka. Obie kobiety zmierzyły się wzrokiem jak bokserzy przed walką, a ja poczułem się tak bardzo u siebie w domu i równocześnie tak bardzo winny, że pragnąłem jedynie wymknąć się na ulicę, zamknąć za sobą drzwi i udawać, że nigdy mnie tu nie było. Bo to, co tu zobaczyłem, przeszłoby najśmielsze oczekiwania najbardziej wybrednego archeologa: skrupulatnie zachowana komora grobowa o nietkniętych pieczęciach, poświęcona operacji „Fuks” i wszystkim, którzy płynęli razem z nią, od mojego stroju dostawcy pizzy na wieszaku po wielki rower Millie McCraig, już wtedy zabytkowy. Miał słomiany koszyk, staroświecki dzwonek i kolorową sakwę i stał jak zawsze na stojaku w holu.

      – Czy chce się pani rozejrzeć? – mówi Millie do Laury tak obojętnie, jakby oprowadzała potencjalnego nabywcę.

      – Tu jest tylne wejście – stwierdza Laura, wyciągnąwszy z torebki plan budynku. Skąd ona to wytrzasnęła, na miłość boską?

      Stoimy na wykafelkowanej podłodze w kuchni. W dole widać mikroskopijny ogródek, a w samym jego środku założony przez Millie warzywnik. To my z Oliverem Mendelem kopaliśmy pierwsze grządki. Sznur do prania jest pusty, ale w końcu Millie się nas spodziewała. Jest i domek dla ptaków – ten sam. Zbiliśmy go z Mendelem kiedyś o północy z jakichś deszczułek. Potem, lekko pijany, kazałem mu wypalić w drewnie napis: „Zapraszamy wszystkie ptaszki”. No i proszę – jest wciąż tam gdzie zawsze, tkwi na swym starym miejscu równie dumnie jak w dniu urodzin, z okazji których został postawiony. Kamienna ścieżka wije się między rabatkami aż do ciasnej furtki prowadzącej na prywatne miejsce do parkowania, wiodące z kolei w boczną uliczkę. Jeżeli George pobłogosławił jakikolwiek lokal konspiracyjny, musiało tam być tylne wyjście.

      – Ktoś kiedyś tędy wchodził? – pyta Laura.

      – Kontroler – wyręczam Millie w odpowiedzi. – Za żadne skarby nie wchodziłby od frontu.

      – A wy, reszta?

      – Od frontu. Jeśli Kontroler przypisał sobie tylne wejście, było już tylko jego.

      Powtarzam sobie w kółko, żeby szafować drobiazgami. Resztę pamięci zamknąć na klucz, klucz wyrzucić. Kolejnym punktem programu zwiedzania są kręte drewniane schody, istna miniaturowa replika każdych obskurnych schodów w Cyrku. Już mamy na nie wejść, gdy do wtóru dzwoneczka pojawia się kot – a w rzeczywistości olbrzymie czarne, kudłate, zbójeckie kocisko z czerwoną obrożą. Siada, ziewa, gapi się na nas. Laura też mierzy go wzrokiem i zwraca się do Millie:

      – Ona też jest na naszym garnuszku?

      – Nie ona, tylko on. I karmię go własnym sumptem.

      – Nazywa się jakoś?

      – Nazywa.

      – Ale to tajemnica państwowa?

      – Tak.

      Laura kroczy dalej, kot nieufnie podąża za nią. Docieramy na półpiętro i stajemy przed drzwiami obitymi zielonym rypsem. Zamek w drzwiach jest szyfrowy. Słusznie, bo za nimi znajduje się pokój szyfrów. Kiedy