We wnętrzu Stadionu Olimpijskiego w Berlinie, tego dudniącego głuchym echem baraku z czerwonej cegły, wzniesionego na cześć Hitlera i zwanego niegdyś Domem Sportu Niemieckiego, panuje już przedweekendowy ruch. Aleca znajduję w kolejce do zakratowanego okienka kancelarii, bo musi zwrócić całą tacę tajnych dokumentów. Nie spodziewa się mnie, ale też ostatnio niewiele już go dziwi, więc mówię: „Cześć, Alec, miło cię widzieć”, a on: „O, cześć, Peter, a cóż ty tu robisz, do diabła?”. Potem waha się w sposób mało dla niego charakterystyczny i wreszcie pyta, czy jestem zajęty w ten weekend. Mówię, że tak się składa, że owszem. On na to: „A, to szkoda. Myślałem, że może pojedziesz ze mną do Düsseldorfu”. Mówię: „A po cholerę akurat do Düsseldorfu?”. On znowu się waha.
– Po prostu muszę choć na chwilę wynieść się z tego zasranego Berlina – mówi i bardzo mało przekonująco wzrusza ramionami. A ponieważ najwyraźniej uważa, że nigdy, przenigdy nie uwierzę, że choć przez chwilę ma ochotę być zwykłym turystą, wyjaśnia: – Mam tam sprawę.
Wnioskuję z tego, że mam się domyślić, iż spotyka się tam z agentem i przydam mu się jako obstawa, na zastępstwo, nie wiem. Ale przecież z tego powodu nie wystawię do wiatru Dagmar.
– Niestety, Alec, nic z tego. Muszę zająć się pewną panią ze Skandynawii. A ona mną.
Przez chwilę się nad tym zastanawia, lecz znowu nie tak jak zwykle. Odnoszę wrażenie, że poczuł się dotknięty albo jakby nie wie, co o tym myśleć. Za kratą urzędniczka z kancelarii zaczyna już gestykulować niecierpliwie. Alec oddaje papiery, urzędniczka podpisuje się na rewersie.
– Kobieta mogłaby się przydać – mówi Alec, nie patrząc na mnie.
– Chłopie, daj spokój! Kobieta, która myśli, że jestem z Ministerstwa Pracy i poszukuję niemieckich naukowców do roboty w Anglii?
– Może być. Weź ją.
I jeżeli ktoś znał Aleca tak dobrze jak ja, było to najbardziej oczywiste wołanie o pomoc. Aż do tego dnia, przez wszystkie lata naszych wspólnych przygód – raz na wozie, raz pod wozem – nie widziałem, by był równie bezradny. Dagmar jednak nie ma nic przeciwko, lecimy samolotem przez korytarz powietrzny do Helmstadt, tam bierzemy auto, jedziemy do Düsseldorfu, meldujemy się w hotelu, w którym Alec już kiedyś mieszkał. Przez całą kolację prawie się nie odzywa, ale Dagmar okazuje się naprawdę fajną babką, więc szybko wymykam się z nią do łóżka, w którym spędzamy upojną noc ku obopólnej satysfakcji. W sobotę przed południem spotykamy się na późnym śniadaniu, Alec mówi, że ma bilety na mecz. W życiu nie słyszałem, by kiedykolwiek choćby w najmniejszym stopniu interesował się piłką. Teraz okazuje się, że ma cztery bilety.
– Dla kogo czwarty? – pytam, snując fantastyczne domysły, że w tajemnicy przede mną ma dziewczynę, z którą może spotykać się tylko w sobotę.
– Dla takiego dzieciaka – mówi.
Wsiadamy do samochodu – ja z Dagmar na tylne siedzenie – i jedziemy. Alec zatrzymuje się na jakimś rogu. Pod reklamą coca-coli czeka na niego wysoki chłopak o nieruchomej twarzy. Alec zamaszyście otwiera drzwi, chłopak wskakuje do środka, a ponieważ Alec mówi: „To Christoph”, mówimy oboje: „Cześć, Christoph” i jedziemy na stadion. Alec mówi po niemiecku przynajmniej równie dobrze jak po angielsku, może nawet lepiej, i właśnie po niemiecku rozmawia półgłosem z chłopakiem. Chłopak coś odburkuje, potakuje, kręci głową. Ile ma lat? Czternaście? Osiemnaście? Wszystko jedno, bo to typowy niemiecki nastolatek, nawykły do posłuchu: wiecznie obrażony, pryszczaty, niechętnie zdyscyplinowany. Jest bladym, barczystym, małomównym blondynem. Został z Alekiem na górze stadionu. Stoją obok siebie, od czasu do czasu zamieniają parę słów, których nie słyszę, ale chłopak nie kibicuje, tylko obojętnie gapi się na boisko. W przerwie obaj znikają, domyślam się, że poszli się wysikać albo na hot doga. Wraca jednak tylko Alec.
– A gdzie Christoph? – pytam.
– Musiał już iść do domu – odpowiada chrapliwie. – Mama mu kazała.
I tyle. Do końca weekendu. Spędziliśmy z Dagmar jeszcze sporo miłych chwil w łóżku; nie mam pojęcia, co przez ten czas robił Alec. Zakładałem, że chłopak to syn któregoś z jego agentów i trzeba było się zająć nim przez chwilę, bo tak już jest, gdy się prowadzi agentów – przede wszystkim trzeba dbać o ich samopoczucie. Dopiero tuż przed moim wyjazdem do Londynu, gdy Dagmar spokojnie wróciła do męża w Sztokholmie i poszedłem z Alekiem na strzemiennego w jednym z jego ulubionych berlińskich barów, zapytałem go od niechcenia: „Co słychać u Christopha?”, bo miałem wrażenie, że chłopak był jakby trochę wykolejony, trochę naburmuszony, i może nawet coś takiego powiedziałem.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.