Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле Карре. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Джон Ле Карре
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-399-2
Скачать книгу
nie spieszyć, podrapać się po głowie… Nic z tego.

      – Szczerze mówiąc, człowiek tak był wtedy zajęty myśleniem, jak najbardziej zaszkodzić przeciwnikowi… – Zmęczony uśmiech weterana. – Z przodu przeciwnik, z tyłu Centrala… Między młotem a kowadłem nie ma za dużo czasu, żeby filozofować.

      – Dla kogoś takiego najlepiej zacząć od skargi do parlamentu, bo potem łatwiej wszcząć postępowanie sądowe. Przedstawić roszczenia, ale za bardzo się w parlamencie nie spieszyć.

      Tak mi przykro, Bunny, lecz ja ciągle myślę.

      – Bo potem można wszcząć postępowanie i wtedy śledztwo parlamentarne musi ustąpić wymiarowi sprawiedliwości. I dać mu wolną rękę. – Znów czeka chwilę i znów na próżno, więc teraz już mówi ostrzej: – Dalej nie pamiętasz „Fuksa”? Trwającej dwa lata tajnej operacji, w której odegrałeś znaczną, może nawet heroiczną rolę?

      To samo pytanie zadaje mi Laura spojrzeniem swych szeroko otwartych piwnych oczu zakonnicy, a ja jeszcze raz symuluję sięganie w głąb swojej starczej pamięci – a niech to licho! nadal niczego nie mogę sobie przypomnieć. Starość nie radość. I zniechęcony kręcę siwą głową.

      – A może to były jakieś ćwiczenia? – pytam niepewnie.

      – Przecież Laura dopiero co ci powiedziała, co to było – rzuca Bunny, więc nie pozostaje mi nic innego, jak mruknąć: „A, no tak” i udawać zażenowanie.

*

      Na razie więc zostawiliśmy operację „Fuks” i na nowo zaczęliśmy rozważać widmo zwykłej osoby z zewnątrz, która najpierw będzie ciągać konkretnego byłego funkcjonariusza służb przed komisję parlamentarną, a potem drugi raz po sądach. Jeszcze tylko nie powiedzieliśmy, o jakiego funkcjonariusza tu chodzi, nikogo nie wymieniliśmy z nazwiska. Mówię: „my”, bo każdy, kto choć raz kogoś przesłuchiwał albo choć raz był przesłuchiwany, wie doskonale, że między przesłuchiwanym i przesłuchującym wytwarza się więź, która sprawia, że widzą siebie po jednej stronie stołu, a sprawy, o których mowa – po drugiej.

      – No bo weźmy na przykład twoje akta personalne. Czy raczej to, co z nich zostało – skarży się Laura. – Nie chodzi o to, że czegoś w nich brakuje. To cud, że w ogóle coś w nich zostało. Niech będzie, że były tam różne aneksy o takiej klauzuli tajności, że dokumenty nie nadawały się do Akt Ogólnych. O tym nie da się powiedzieć marnego słowa, bo właśnie po to są tajne aneksy. Ale jak zajrzeć do Akt Tajnych, co tam znajdziemy? Jedno wielkie nic!

      – Kurwa, chłopie – wyjaśnia na wszelki wypadek Bunny. – Przecież według kartoteki cała twoja kariera w Agencji to jedna wielka kupa protokołów zniszczenia.

      – Żeby choć tyle – dodaje Laura, której najwyraźniej nie razi taki mało prawniczy język.

      – Czekaj, Laura. Powiedzmy uczciwie – Bunny zaczyna się bawić w dobrego policjanta – że może to wszystko sprawka przeklętej pamięci Billa Haydona. Tak czy nie? – I zaraz do mnie: – Ale może ty nawet nie pamiętasz, kto to taki Bill Haydon?

      Haydon? Bill Haydon? No nie, oczywiście, że pamiętam: umieszczony w Cyrku przez Sowietów podwójny agent, który jako szef wszechwładnego Wspólnego Komitetu Sterującego przez trzy dekady sumiennie zdradzał Moskwie wszystkie nasze tajemnice. To człowiek, o którym myślę chyba codziennie, ale to nie powód, żeby zaraz zrywać się na równe nogi i wrzeszczeć, że to świnia, że złamię mu kark – co zresztą zrobił mu ktoś, kogo dobrze znam, ku ogólnej satysfakcji nas wszystkich.

      Laura tymczasem wciąż gawędzi z Bunnym:

      – O tak, bez dwóch zdań. Ślady po Billu Haydonie widać wszędzie w Tajnych Aktach. Zresztą przecież ty, Pete, byłeś jednym z pierwszych, którzy wyniuchali, co w trawie piszczy. Oczywiście w roli osobistego asystenta George’a Smileya, jego stróża i pupila. Prawda?

      Bunny kręci głową z podziwem.

      – George Smiley. Najlepszy oficer operacyjny w naszej historii. Sumienie Cyrku. Według jednych istny Hamlet, według innych nie tak bardzo. Co za człowiek! Tylko że akurat w przypadku operacji „Fuks” – dodaje, ale wciąż do Laury, jakby mnie w ogóle nie było w pokoju – może wcale nie Bill Haydon plądrował tajne akta, tylko na przykład nie wiedzieć czemu właśnie George Smiley? Na tych protokołach zniszczenia jest kupa różnych dziwnych podpisów. Nazwiska, których w życiu nikt nie słyszał, ani ja, ani ty. Nie mówię, że to Smiley osobiście. Na pewno miał kogoś, kto go w tym wyręczył. Kogoś zaufanego, kto w ciemno spełniał jego rozkazy niezależnie od ich legalności. Nasz George nigdy nie lubił brudzić sobie rączek. Ale to wielki człowiek był.

      – A co ty o tym myślisz, Pete? – pyta Laura.

      Wiem dokładnie, co myślę. Mam bardzo zdecydowane myśli w tym względzie. Nie cierpię, jak się do mnie mówi Pete. I w ogóle ta rozmowa zaczyna przybierać bardzo niekorzystny obrót.

      – Bez przesady, Lauro. Po co, na miłość boską, właśnie George Smiley miałby kraść akta z Cyrku? Co innego Bill Haydon. Bill ukradłby wdowie ostatniego pensa i jeszcze by się z niej śmiał.

      – A ja myślę, że akurat George miałby ku temu dobre powody – odpowiada za Laurę Bunny. – W końcu szefem Operacji Tajnych był przez dziesięć najgorętszych lat zimnej wojny. Z Komitetem Sterującym walczył na noże. To była prawdziwa wolna amerykanka: podkradanie sobie agentów, włamania do sejfów… Przecież to George wymyślał najbardziej podejrzane operacje, w jakich wtedy uczestniczyła Agencja. Kiedy było trzeba, zagłuszał głos sumienia. Coś mi się zdaje, że często musiał zagłuszać. Całkiem łatwo potrafię sobie wyobrazić, jak twój kochany George zamiata papierki pod dywan. – A teraz mówi już wprost do mnie: – I całkiem łatwo potrafię sobie wyobrazić, że mu pomagasz. Że nie miałbyś z tym żadnych problemów. Zresztą niektóre z tych dziwnych podpisów dość przypominają twoje pismo. Nawet nie musiałeś kraść tych akt. Wystarczyło wynieść je pod czyimś nazwiskiem i gotowe. A co do naszego nieodżałowanego Aleca Leamasa, który tak tragicznie zginął pod murem berlińskim, to jego akta nawet nie zostały przetrzebione, tylko po prostu się ulotniły. Nie została po nich choćby karta katalogowa w starym indeksie. Ale ciebie jakoś to nie dziwi…

      – Dziwi, i owszem. Jestem w szoku. I głęboko poruszony.

      – Ależ dlaczego? Tylko dlatego, że twierdzę, że zwinąłeś akta Leamasa z tajnego archiwum i skryłeś je w jakiejś dziupli? W końcu dla wuja George’a też kiedyś kradłeś akta. To czemu nie akta Leamasa? Ot, pamiątka po tym, jak go tam załatwili… A jak było tej jego dziewczynie?

      – Gold. Elizabeth Gold.

      – A, pamiętasz. Elizabeth. Liz. Wiesz, że jej akt też nie ma? W sumie to nawet jakby romantyczne: akta Aleca Leamasa i Liz Gold znikają razem w oddali… A swoją drogą jak to się stało, że byliście z Leamasem tacy dobrzy kumple? Z tego co słyszałem, do końca prawdziwi towarzysze broni.

      – Robiliśmy razem to i owo.

      – A co?

      – Alec był ode mnie starszy. I mądrzejszy. Kiedy robił jakąś operację i potrzebował pomocnika, prosił o mnie. Jeżeli kadry i George nie mieli nic przeciwko temu, pracowaliśmy razem.

      Laura wraca do rozmowy:

      – To daj nam parę przykładów tej waszej wspólnej pracy. – Jej ton sugeruje, że nie aprobuje wspólnej pracy, ale mnie jak najbardziej odpowiada, że mam pretekst do dygresji.

      – Cóż, Aleca poznałem w Afganistanie. Jakoś w połowie lat pięćdziesiątych. Ale tak na serio zaczęło się od wprowadzania w teren małych zespołów przez Kaukaz