– W porządku. Jesteś moim przyjacielem, mam do ciebie zaufanie. I to mimo że przejmujesz się tylko losami księżnych i ich służących.
– Miło mi.
– Mój świętej pamięci ojciec nie jest niestety tak świętej pamięci, jak bym sobie życzył. Jeżeli sądzić wyłącznie po objawach medycznych, jest nawet bardzo, ale to bardzo żywy.
Mundy albo jest na tyle mądry, by nic nie mówić, albo zaniemówił ze zdumienia.
– Mój ojciec nie podniósł ręki na towarzysza z korpusu oficerskiego, nie rozpił się, choć od czasu do czasu próbuje. Mój ojciec to polityczny i religijny wendehals, sprzedawczyk, którego samo istnienie jest dla mnie tak nie do wytrzymania, że do dziś, gdy muszę o nim myśleć, myślę o nim nie jako o moim ojcu, ale jako o herr pastorze. Chyba cię nudzę…
– Wręcz przeciwnie! Wszyscy mówili mi, że twoje prywatne życie to rzecz święta, ale nie wiedziałem, że aż tak święta.
– Już od najmłodszych lat dziecinnych herr pastor, urodzony w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym, niewzruszenie wierzył w Boga. Miał pobożnych rodziców, lecz sam był superpobożny. Był purytańskim fanatycznym luteraninem najgorszego gatunku. Gdy do władzy doszedł nasz umiłowany Führer, a inaczej o Hitlerze nie mówi, herr pastor był już entuzjastycznym członkiem NSDAP. Miał dwadzieścia trzy lata i dopiero co otrzymał święcenia kapłańskie. Jego wiara w naszego umiłowanego Führera była większa nawet od wiary w Boga. Führer miał przywrócić Niemcom godność, podrzeć na strzępy postanowienia traktatu wersalskiego, pozbyć się Żydów i komunistów i w ogóle stworzyć aryjski raj na ziemi. Naprawdę cię nie nudzę?
– Jak możesz tak myśleć? Jestem wstrząśnięty!
– Ale mam nadzieję, że nie tak wstrząśnięty, by zaraz wybiec stąd i rozpowiedzieć dziesięciu najlepszym przyjaciołom, że jednak mam ojca. Herr pastor i jego nazistowscy luteranie nazywali siebie Deutsche Christen. Nie bardzo wiem, jak przeżył ostatnie lata wojny, bo do dziś nie chce o tym ze mną rozmawiać. Kiedy już było bardzo źle, jego też posłano na front wschodni. Dostał się do niewoli. Wciąż nie mogę Rosjanom wybaczyć, że go nie zastrzelili. No, a byli na tyle nierozsądni, że go nie zastrzelili, tylko zesłali na Syberię. A gdy go wreszcie wypuścili i wrócił do Niemiec Wschodnich, herr pastor chrześcijański hitlerowiec przeobraził się w herr pastora chrześcijańskiego bolszewika. Z powodu tego nawrócenia wschodnioniemiecki Kościół luterański dał ojcu rząd dusz w Lipsku. Przyznam ci się, że miałem do niego wielkie pretensje, że wrócił. Nie miał prawa odebrać mi matki, był dla mnie kimś obcym, intruzem. Inne dzieci nie miały ojców, dlaczego ja miałem? Ten tchórz, puchnący z dumy pod wpływem własnych kazań, upajający się słowami Jezusa i Lenina, był dla mnie kimś odrażającym. By zrobić przyjemność mojej biednej matce, musiałem udawać, że i ja wyznaję jego religię. Przyznam, że połączenie tych dwóch bóstw czasem mnie dziwiło, ale oba miały brody, więc jakaś symbioza pewnie była możliwa. Tylko że w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym Bóg okazał się tak miły, że objawił się herr pastorowi we śnie i nakazał mu zabrać rodzinę i cały ziemski dobytek i przenieść się na Zachód, póki jeszcze można. Każde z nas wzięło więc po Biblii do kieszeni i uciekliśmy przez zieloną granicę, porzucając Lenina.
– Miałeś jakieś rodzeństwo? To okropne, co opowiadasz, Sasza.
– Miałem starszego brata, znacznie bardziej lubianego przez rodziców. Nie żyje.
– Ile miał lat, jak umarł?
– Szesnaście.
– A na co umarł?
– Na zapalenie płuc. On zawsze miał coś z płucami, umierał długo i powoli. Zazdrościłem Rolfowi, bo był ulubieńcem mamy, i kochałem go, bo był dobrym bratem. Przez siedem miesięcy codziennie odwiedzałem go w szpitalu. Byłem przy jego śmierci. Niezbyt miło wspominam to czuwanie.
– Na pewno. – Mundy zbiera się na odwagę. – A tobie co się stało?
– Zostałem poczęty, kiedy ojciec był w domu na przepustce z frontu, a urodziłem się w jakimś rowie, już podczas ucieczki przed Rosjanami. Mama mówiła mi potem, że to pewnie dlatego, że miałem za mało tlenu w jej łonie, ale to nie cała prawda, bo to chyba nie był zbyt higieniczny rów. Wolę nie myśleć o tym, przez co musiała przejść. – Powraca do poprzedniego wątku. – Herr pastor dokonał duchowego przejścia ze Wschodu na Zachód z właściwą sobie zręcznością. Szybko spodobał się misjonarskiej organizacji z Missouri, organizacji o bardzo podejrzanych powiązaniach, i poleciał samolotem do St. Louis na szkolenie. Oczywiście religijne. Ukończył je z wyróżnieniem, summa cum laude, i powrócił do Niemiec Zachodnich jako gorliwy konserwatysta chrześcijański rodem z siedemnastego wieku, wyznawca chrześcijańskiego kapitalizmu wolnorynkowego. Oczywiście zaraz znalazła się dla niego parafia w Szlezwiku-Holsztynie, ostoi hitleryzmu, gdzie po dziś dzień ku satysfakcji swych parafian co niedziela głosi z ambony chwałę Marcina Lutra i Wall Street.
– Sasza, to naprawdę straszne. Straszne i nieprawdopodobne. Moglibyśmy pojechać do Szlezwika-Holsztynu na jakieś jego kazanie?
– O, nigdy. Całkowicie się od niego odciąłem. Moi towarzysze myślą, że mój ojciec nie żyje. W tym jednym zresztą się z nim zgadzam: on nie uznaje swego syna, wojującego radykała ateisty, ja nie uznaję swojego ojca, agresywnego, zakłamanego religijnego sprzedawczyka. Można powiedzieć, że usunąłem go ze swojej przeszłości przy jego współudziale. Marzę tylko o jednym: bym zdążył powiedzieć mu, nim umrze, jak bardzo go nienawidzę.
– A twoja matka?
– Żyje i nie żyje. W odróżnieniu od twojej irlandzkiej niani nie miała tego szczęścia, by umrzeć przy porodzie. Spowita mgłą rozpaczy chodzi po wrzosowiskach Szlezwika-Holsztynu, rozpacza po stracie dzieci i ciągle mówi, że odbierze sobie życie. Jako młoda matka została oczywiście wielokrotnie zgwałcona przez naszych rosyjskich wyzwolicieli.
Sasza siedzi za biurkiem sztywno jak skazaniec. Stoi przed nim pusty kubek po whisky. Patrząc na niego i słuchając jego autoironicznej opowieści, Mundy czuje nagle przypływ więzi duchowej, która wyjaśnia mu wszystko. I dlatego właśnie opanowany angielski pragmatyk, a nie targany namiętnościami niemiecki poszukiwacz prawdy o życiu, dolewa do kubków i wznosi skromny chrześcijański toast.
– No to nasze zdrowie – mówi z odpowiednią dozą rezerwy. – Prosit. Wesołych świąt i tak dalej.
Wciąż jeszcze zasępiony Sasza podnosi kubek. Przepijają do siebie po niemiecku: trzeba podnieść kieliszek, spojrzeć sobie w oczy, wypić, znów podnieść, znów spojrzeć w oczy, odczekać chwilę w milczeniu, po czym odstawić kieliszek i przez chwilę wspólnie pokontemplować.
Ludzie, którzy powiedzieli sobie takie rzeczy, mogą albo się rozejść, albo zostać przyjaciółmi na całe życie. Mundy na zawsze zapamiętał tamto Boże Narodzenie, które stało się początkiem ich przyjaźni, i to, że tak łatwo sobie zaufali. Odtąd Sasza nie wychodzi już do Klubu Republikańskiego czy do Wygolonego Kota, nie zapytawszy przedtem szorstko, czy Mundy też się nie wybiera. Czy to w studenckich barach, czy podczas powolnych spacerów zamarzniętymi brzegami kanału i rzeki Mundy jest Sancho Pansą swojego Don Kichota. Gdy komuna wzbogaca się o skradzione rowery, Sasza wpada na pomysł, by obaj poszerzyli swe horyzonty wycieczką na najdalsze rubieże miasta. Niestrudzony Mundy przygotowuje mały piknik – kurczaka, chleb, butelkę czerwonego burgunda, w dodatku wszystko za własne pieniądze, zarobione uczciwie