I nie ma większego znaczenia, że argumenty są dla niego nieprzekonujące, że traktuje to jak muzykę, do której nie ma zdolności, a nie żelazną logikę, do której owe argumenty roszczą sobie pretensje. Nie przeszkadza mu, że towarzyszy jest mało. Gdy Ilse idzie na marsz, tolerancyjny Mundy opowiada się za jej przekonaniami całym swym jestestwem i wraz z nią wsiada o świcie do autobusu na Gloucester Green, a w plecaku po majorze ma dla niej jej ulubione batoniki Mars, kupione w hali targowej świeże kanapki z pastą jajeczną i termos z zupą pomidorową z koncentratu. Ramię w ramię – czy raczej dłoń w dłoń – odbywają marsze protestacyjne przeciwko Haroldowi Wilsonowi za to, że popiera wojnę w Wietnamie, i – ponieważ zostali zdradziecko pozbawieni możliwości wyrażenia swej dezaprobaty drogą parlamentarną – ogłaszają swą przynależność do opozycji pozaparlamentarnej. Maszerują na Trafalgar Square w proteście przeciwko apartheidowi i namiętnie deklarują poparcie dla amerykańskich studentów, którzy zdecydowali się spalić swe karty powołania do wojska. Gromadzą się w Hyde Parku, skąd grzecznie wyprasza ich policja, przez co czują się trochę zwycięscy, a trochę przegrani. Ale codziennie w imię demokracji giną setki Wietnamczyków, codziennie spadają na nich bomby, pali się im dżunglę napalmem, wyrzuca ich z helikopterów, więc Mundy jest sercem z nimi. I Ilse też.
By zaprotestować przeciwko przejęciu władzy w Atenach przez juntę popieranych przez CIA pułkowników oraz torturowaniu i zabijaniu niezliczonych greckich lewicowców, na próżno wyczekują przed londyńskim hotelem Claridge’s, gdzie mieli zatrzymać się pułkownicy podczas swej potajemnej wizyty w Wielkiej Brytanii. Nikt jakoś nie chce wyjść do nich i wysłuchiwać ich kociej muzyki, ale nie zniechęcają się i pod transparentami „Ratować Grecję” ruszają pod ambasadę grecką. W kulminacyjnym momencie demonstracji przez okno wychyla się jakiś attaché i krzyczy: „W Grecji byśmy was wystrzelali!”. Pełni satysfakcji wracają do Oksfordu nietknięci, lecz oboje słyszą gwizd tej wyimaginowanej kuli.
Co prawda w semestrze zimowym Mundy znajduje czas, by wystawić Woyzecka Büchnera w oryginale, ale w jego wersji sztuka nabiera wybitnie radykalnego charakteru. Z kolei w semestrze letnim Mundy nie wie, gdzie oczy podziać, bo gra w reprezentacji swego college’u w krykiecie i pewnie chętnie poszedłby po meczu napić się z chłopakami, w porę jednak przypomina sobie o swych przekonaniach.
Rodzice Ilse mieszkają w Hendon w bliźniaku z zielonym dachem i sadzawką, w której moczą wędki gipsowe krasnale. Jej ojciec to chirurg marksista o szerokim słowiańskim czole i kędzierzawych włosach, a matka – psychoterapeutka pacyfistka, wyznawczyni Rudolfa Steinera. Mundy w życiu jeszcze nie spotkał równie inteligentnej i tolerancyjnej pary. Natchniony tym przykładem budzi się któregoś dnia w swym pokoju z mocnym postanowieniem oświadczenia się ich córce. Wszystkie okoliczności zdają się przemawiać za takim rozwiązaniem, bowiem Ilse, śmiertelnie znudzona angielską flegmą przejawianą również w działalności wywrotowej, zaczyna właśnie tęsknić za uczelniami, na których studenci idą na całość – za Paryżem, Berkeley, Mediolanem. Po długich namysłach jej wybór pada na Wolny Uniwersytet Berliński, kolebkę nowego porządku świata; Mundy poprzysiągł, że weźmie urlop dziekański i pojedzie razem z nią.
A cóż bardziej naturalnego, dowodzi, niż jechać tam już jako mąż i żona?
Nie jest to może najlepsza chwila, by występować z taką propozycją, ale Mundy, gdy ma w głowie jakiś wielki plan, nie przejmuje się taktycznymi drobiazgami. Właśnie oddał cotygodniowy esej, tym razem o symbolice kolorów u pierwszych minnesingerów, i czuje się panem chwili. Z kolei Ilse jest wyczerpana dwoma dniami bezowocnego maszerowania po Glasgow w towarzystwie Fergusa, szkockiego studenta historii – pochodzenie robotnicze – zatwardziałego homoseksualisty. Jej reakcja na oświadczyny Mundy’ego jest więc poniekąd przytłumiona, wręcz pogardliwa. Małżeństwo? Przecież chyba nie o tym myśleli, gdy dyskutowali o Laingu i Cooperze. Małżeństwo? Naprawdę chodzi mu o takie prawdziwe mieszczańskie małżeństwo? O państwowy obrzęd? A może Mundy aż tak bardzo cofnął się w rozwoju ideologicznym, że marzy mu się błogosławieństwo instytucji kościelnej? Ilse patrzy na niego może nie z gniewem, ale na pewno z głębokim smutkiem. Wzrusza ramionami, nawet to robi z wdziękiem. Musi mieć trochę czasu, by przemyśleć, czy tak osobliwe posunięcie jest do pogodzenia z jej zasadami.
Mundy dostaje oczekiwaną odpowiedź następnego dnia. Filigranowy węgierski aniołek w samych tylko skarpetkach stoi z rozstawionymi nogami w swej klitce w college’u, w jedynym kącie, którego nie można zobaczyć z dziedzińca. Są jakieś granice filantropii, nawet filantropii pacyfistyczno-anarchistyczno-humanistyczno-radykalnej. Ilse ma zaciśnięte piąstki, a po policzkach z wypiekami płyną jej łzy.
– Teddy, twoje serce jest kompletnie mieszczańskie! – mówi przez łzy ze swym rozkosznym akcentem. I jakby po namyśle dodaje: – Chcesz głupiego małżeństwa, a jesteś kompletne dziecko, jeśli chodzi o seks!
3
Przyszły badacz niemieckiej duszy, który właśnie wynurza się z pociągu międzynarodowego na rześkie berlińskie powietrze, jest posiadaczem sześciu szytych na jego śp. ojca koszul o za krótkich na syna rękawach, ale z jakiegoś dziwnego powodu nie w pasie, stu funtów szterlingów i pięćdziesięciu sześciu marek niemieckich wygrzebanych przez zapłakaną Ilse z jakiejś szuflady. Trochę za późno poinformowano Mundy’ego, że stypendium, dzięki któremu jakoś wiązał koniec z końcem w Oksfordzie, przestaje być wypłacane na czas urlopu dziekańskiego za granicą.
– Jaki Sasza, gdzie, na miłość boską? – ryczy do niej z okna wagonu na peronie dworca Waterloo, gdy Ilse postanawia po raz enty zmienić zdanie i wskoczyć za nim do pociągu… tylko że nie wzięła ze sobą paszportu.
– Powiedz mu, że to ja cię przysłałam – błaga Mundy’ego, gdy ku jego wielkiej uldze pociąg zaczyna nareszcie ruszać z miejsca. – Daj mu list ode mnie. On już skończył studia, ale to demokrata. W Berlinie każdy go zna. – To ostatnie jest dla Mundy’ego akurat tak przekonujące, jakby ktoś powiedział mu, że w Bombaju każdy zna Guptę.
Jest rok 1969, Beatlesi nie są już u szczytu sławy, ale Mundy’emu nikt tego jeszcze nie powiedział, więc dalej męczy się z mnisią brązową czupryną, która łaskocze go w uszy i włazi mu w oczy. Niesie przewieszony przez ramię plecak po ojcu, co ma znamionować wiecznego tułacza, jakim postanowił zostać, gdy życie utraciło dla niego wszelki sens. Ucieka przecież od zawiedzionej miłości, przyświeca mu zaś przykład Christophera Isherwooda, pozbawionego złudzeń kronikarza berlińskich rozdroży. Mundy, podobnie jak Isherwood, niczego już nie oczekuje od życia, tylko życia samego w sobie. Będzie je rejestrował jak aparatem fotograficznym. Będzie samotnym artystą ze złamanym sercem. A jeżeli stanie się cud i na nowo nauczy się kochać – choć to mało prawdopodobne, za bardzo zawiódł się na Ilse – no to może i on znajdzie swą Sally Bowles w jakiejś obskurnej knajpie, gdzie piękne kobiety w beretach piją absynt i zachrypniętym głosem śpiewają o rozczarowaniach miłosnych. Czy jest anarchistą? To się okaże; by być anarchistą, trzeba mieć choć promyk nadziei. Na razie naszemu świeżo upieczonemu mizantropowi bliższy jest nihilizm. Dlatego zapewne sam się sobie dziwi, skąd tyle w nim energii, gdy wyrusza na poszukiwanie Saszy, Wielkiego Aktywisty. Skąd to poczucie, że znalazł się w świeższym, weselszym świecie, skoro podobno stracił wszystko?
– Idź na Kreuzberg! – wyje za nim Ilse, gdy Mundy przez okno wagonu po raz ostatni macha jej na pożegnanie. – Tam o niego pytaj! I opiekuj się nim, Teddy! – nakazuje, a Mundy nie wie, jak ma to rozumieć. Pociąg