Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Джон Ле Карре
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-250-6
Скачать книгу
– pyta łagodnie Mundy.

      – Nie pytaj: „Dlaczego nie?”, tylko: „Po co?”. Czy u was w Anglii żenicie się z każdą dziewczyną, z którą prześpicie się parę razy? Kiedyś w Niemczech mieliśmy ten sam zwyczaj. Skutki były opłakane.

      Nie wiedząc, co właściwie na to odpowiedzieć, Mundy odgryza kolejny kawałek kiełbasy i popija go łykiem whisky. Sasza powraca do lektury.

      – „Teddy kocha pokój tak samo jak my, ale dobry z niego żołnierz”. Jezus Maria. A cóż to ma znaczyć? Że Teddy bez pytania wykonuje wszystkie rozkazy? Strzelasz do każdego, do kogo każą ci strzelać? To nie zaleta, tylko podstawy do wszczęcia postępowania karnego. Ilse powinna ostrożniej dobierać komplementy.

      Mundy chrząka potakująco, ale i z zażenowaniem.

      – No to dlaczego uważa cię za dobrego żołnierza? – nalega Sasza. – Dobry z ciebie żołnierz, tak jak ze mnie dobry demokrata? A może chodzi jej o to, że taki z ciebie gieroj w łóżku?

      – Chyba nie – mówi „kompletne dziecko, jeśli chodzi o seks”.

      Sasza jednak nie daje za wygraną.

      – Biłeś się z kimś o nią? Co to znaczy, że jesteś dobrym żołnierzem?

      – To taki zwrot. Chodziliśmy razem na zadymy. Opiekowałem się nią. Trochę uprawiam sporty. Zresztą, co mnie to obchodzi. – Już stoi z plecakiem przewieszonym przez ramię. – Dzięki za whisky.

      – Jeszcze jej nie skończyliśmy.

      – Przysłała ją dla ciebie, nie dla mnie.

      – Ale to ty ją przywiozłeś. Nie przywłaszczyłeś jej sobie, nie wypiłeś jej. Okazałeś się dobrym żołnierzem. Gdzie zamierzasz dzisiaj spać?

      – Coś sobie znajdę.

      – Czekaj, nie idź. Odłóżże ten głupi plecak.

      Pod wpływem rozkazującego głosu Saszy Mundy zatrzymuje się, choć nie odkłada jeszcze plecaka. Sasza odrzuca list i przez chwilę wpatruje się w niego.

      – Powiedz mi, ale tak szczerze, bez pieprzenia. My tu wszyscy cierpimy na lekką paranoję. Kto cię przysłał?

      – Ilse.

      – Nikt inny? Nie gliny, szpiedzy, gazety, mądrale? W tym mieście roi się od mądrali.

      – Ja nie mam z nimi nic wspólnego.

      – Tylko jesteś tym, kogo ona mi opisała. To mi chcesz powiedzieć? Politycznym prawiczkiem, studentem germanistyki, dobrym żołnierzem o socjalistycznym sercu i tak dalej? To wszystko?

      – Tak.

      – I zawsze mówisz prawdę.

      – Zwykle tak.

      – I nie jesteś pedałem.

      – Nie. Nie jestem.

      – Ja też nie. No to co robimy?

      Mundy patrzy w dół na Saszę, nie wiedząc, co powiedzieć, i jeszcze raz uderza go, jak bardzo Sasza jest kruchy. Zupełnie jakby połamano mu wszystkie kości i złożono je z powrotem byle jak.

      Sasza pociąga łyk whisky, po czym, nie patrząc na Mundy’ego, wręcza mu kubek, by i on się napił.

      – No dobrze – mówi z ociąganiem.

      Co dobrze? zastanawia się Mundy.

      – Odłóżże ten cholerny plecak.

      Mundy robi, co mu kazano.

      – Jest taka dziewczyna. Lubię ją. Rozumiesz? Czasem mnie tu odwiedza. Może przyjdzie dzisiaj. Jest młoda. Burżujka. Nieśmiała, taka jak ty. Jeżeli się pojawi, śpisz na dachu. Jeżeli będzie deszcz, pożyczę ci pałatkę. Bo ona jest bardzo nieśmiała. Rozumiesz? Jak trzeba będzie, odwdzięczę się tym samym.

      – Co ty mówisz?

      – Może przyda mi się taki dobry żołnierz. A może i tobie. Zresztą mam to gdzieś. – Odbiera mu kubek, wypija do dna i znów napełnia go z butelki, która wygląda, jakby była za ciężka na jego kruchy nadgarstek. – Ale jeżeli się nie pojawi, śpisz tu, na dole. Mam drugie łóżko. Polowe. Nie wszystkim to mówię. Możemy je tam wstawić, pod drugą ścianę. A jutro załatwię ci biurko na tę twoją germanistykę. Postawimy je pod samym oknem, bo tylko tam jest w dzień trochę światła. A jak będziesz za bardzo pierdział albo okaże się, że jednak cię nie lubię, to grzecznie cię poproszę, żebyś spieprzał. W porządku? – I mówi dalej, nie czekając na odpowiedź: – A rano przedstawię cię jako kandydata do komuny. Będzie dyskusja, potem głosowanie, pierdoły. Christina zapyta cię pewnie o twoje burżujskie pochodzenie. Sama jest największą burżujką z nas wszystkich. Jej ojciec to grecki armator, kocha pułkowników i to on płaci za połowę całego naszego żarcia. – Znów pociąga łyk whisky i podaje kubek Mundy’emu. – Pobyt musi być legalny. Nie da rady inaczej. Jak pójdziesz zapisać się na uczelnię, nie podawaj tego adresu, załatwimy ci śliczne zaświadczenie od jednego faceta z Charlottenburga. Napisze ci, że u niego mieszkasz, choć to nieprawda, że dobry z ciebie luteranin, też nieprawda, że idziesz spać co wieczór o dziesiątej, i to sam, i że żenisz się z każdą, z którą śpisz.

      I dopiero teraz do Teda Mundy’ego dociera, że właśnie został współlokatorem Saszy.

      Zupełnie niespodziewanie w życiu Teda Mundy’ego nastał złoty wiek. Miał teraz i dom, i przyjaciela – to były dla niego nowe pojęcia. Stał się częścią nowej wspaniałej rodziny, która postawiła sobie za cel zmianę świata. Noce spędzone na dachu pod gwiazdami to przecież nic takiego dla żołnierskiego syna, który sam znalazł się na pierwszej linii frontu rewolucji. Nie obraża się, gdy czerwona wstążka na klamce drzwi na stryszek oznajmia mu, że generał jest zajęty. O ile Sasza nawiązuje stosunki z kobietami szybko i prosto z mostu, o tyle Mundy trwa w swym ślubie czystości. Od czasu do czasu musi co prawda odbywać platoniczne rozmowy z pięknymi dziewczętami – są wprost nieprzyzwoicie nadreprezentowane wśród nielegalnych mieszkańców opuszczonej fabryki – ale to tylko dlatego, że trzy razy w tygodniu udziela każdemu z zainteresowanych komunardów i komunardek darmowych angielskich konwersacji.

      I żyje w ogniu, jak salamandra doktora Mandelbauma. Jego dawny mentor byłby z niego dumny. Samo przebywanie w strefie walki, świadomość, że w każdej chwili może zostać wezwany, by obok towarzyszy zająć miejsce na barykadzie, całonocne debaty, jak wykorzenić stare próchno i zasadzić nowe pędy – to wszystko staje się dla Mundy’ego źródłem ciągłej ekscytacji. Bo choć przyjechał do Berlina jako żółtodziób, pod kierunkiem Saszy i reszty towarzyszy staje się szybko zapalonym dziedzicem zaszczytnej spuścizny anarchizmu. Wkrótce nazwiska bohaterów i czarnych charakterów zna równie dobrze jak wielkich krykiecistów.

      A więc na przykład Bahman Nirumand, uciekinier z Iranu, oświecał studencką publiczność, licznie zgromadzoną w Auditorium Maximum Wolnego Uniwersytetu w przeddzień wizyty szacha w Berlinie Zachodnim, co do okrucieństw popełnianych przez popierany przez Amerykanów reżim.

      Dzień później, podczas demonstracji przeciwko tej wizycie, przed gmachem opery policjant w cywilu zabił strzałem w głowę Benna Ohnesorga.

      Pogrzeb Benna i buńczuczna postawa burmistrza – który nie chciał wziąć odpowiedzialności za jego śmierć – oraz policji sprowokowały młodzież do jeszcze bardziej radykalnych wystąpień. Na ich czele stanął Rudi Dutschke, założyciel studenckiej Opozycji Pozaparlamentarnej.

      Z kolei faszystowska retoryka barona prasowego Axela Springera i jego paskudnej „Bild Zeitung” pchnęła chorego umysłowo robotnika, prawicowego oszołoma, do postrzelenia Rudiego Dutschkego na berlińskiej Kurfürstendamm. Ciężko ranny Dutschke przeżył,