Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Джон Ле Карре
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-250-6
Скачать книгу
przypomnieć. – A ty jesteś Teddy.

      – Tak naprawdę to Ted.

      – Z Oksfordu.

      – Tak jest.

      – Jej kochanek? – Zwykłe stwierdzenie faktu. – Tutaj wszyscy jesteśmy kochankami – dodaje, budząc wesołość swych towarzyszy.

      – Zerwaliśmy kilka tygodni temu, ale przedtem tak, byliśmy.

      – Kilka tygodni! U nas, w Berlinie, to cała wieczność! Jesteś Anglikiem?

      – Tak. No, w pewnym sensie. Urodziłem się za granicą, ale wychowałem w Anglii. Aha, Ilse przysyła też butelkę szkockiej. Nie zapomniała, że lubisz.

      – Szkockiej? Ależ ona ma pamięć! Tym właśnie pokonują nas kobiety: pamięcią. A co ty robisz w Berlinie, Teddy? Jesteś rewolucyjnym turystą?

      Mundy zastanawia się, co odpowiedzieć, przedtem jednak odzywa się brunetka z marsem na twarzy:

      – Chodzi o to, czy szczerze chcesz przystąpić do naszego ruchu, czy tylko przyjechałeś studiować ludzką zoologię? – pyta groźnie z cudzoziemskim akcentem, którego Mundy nie umie umiejscowić.

      – W Oksfordzie przystąpiłem, więc czemu nie tu?

      – Bo tu nie Oksford – odpowiada krótko dziewczyna. – Bo my mamy tu do czynienia z pokoleniem Auschwitzu, a wy w Oksfordzie nie. W Berlinie możemy wychylić się przez okno, zawołać: „Hitlerowska świnio!” i wiesz, ilu ludzi się odwróci?

      – A co zamierzasz studiować w Berlinie, Teddy? – pyta znacznie łagodniej Sasza.

      – Germanistykę.

      Brunetka natychmiast się obraża.

      – No to życzę szczęścia, towarzyszu. Profesorowie od tego starego gówna tak się boją, że nie ruszają się ze swoich bunkrów, a te dwudziestoletnie palanty, których nam wysyłają, też się boją, więc przyłączają się do nas.

      Teraz kolej na jej koleżankę blondynkę.

      – Masz forsę, towarzyszu?

      – Niestety niewiele.

      – Co, pieniędzy też nie masz? To jesteś kompletnie nieprzydatny! Jak chcesz zarobić na chleb powszedni? Na nowy kapelusz?

      – Pewnie mogę pracować – mówi Mundy, usiłując dostosować się do ich poczucia humoru.

      – Co, dla świńskiego systemu?

      Znowu odzywa się brunetka. Włosy odgarnęła za uszy. Ma krótką, nieco krzywą szczękę.

      – A jaki jest cel naszej rewolucji, towarzyszu?

      Mundy nie spodziewał się egzaminu, lecz dzięki sześciu miesiącom kontaktów z Ilse i jej przyjaciółmi nie jest całkiem nieprzygotowany.

      – Przeciwstawienie się wojnie w Wietnamie… Powstrzymanie rozwoju imperialistycznego militaryzmu… Odrzucenie państwa konsumpcyjnego… Zanegowanie burżuazyjnego systemu wartości… Przebudzenie klasy średniej, edukowanie jej… Stworzenie nowego, sprawiedliwego społeczeństwa… i występowanie przeciwko wszelkiej irracjonalnej władzy.

      – Irracjonalnej? A jest coś takiego jak racjonalna władza? Wszelka władza jest irracjonalna, dupku. Masz rodziców?

      – Nie.

      – Zgadzasz się z Marcusem, że pozytywizm logiczny to stek bzdur?

      – Niestety, nie jestem filozofem.

      – W stanie zniewolenia nikt nie ma wolnej świadomości. Zgadzasz się?

      – No, rzeczywiście, to brzmi dość rozsądnie.

      – Nie ma „rozsądnie”, dupku. Tak jest i już. W Berlinie masy studenckie stawiają ciągły opór siłom kontrrewolucji. Miasto Związku Spartakusa, stolica Trzeciej Rzeszy powraca do swych rewolucyjnych korzeni. Czytałeś Horkheimera? Nie czytałeś Zmierzchu? To naprawdę jesteś żałosny.

      – Zapytaj go, czy jest eingebläut – dodaje blondynka, używając słowa, którego Mundy nigdy jeszcze nie słyszał.

      Śmieją się wszyscy oprócz Saszy, który po tej krótkiej wymianie zdań postanawia przyjść Mundy’emu w sukurs.

      – No dobrze, towarzysze. To swój chłop, dajmy mu spokój. Może spotkamy się potem w Klubie Republikańskim?

      Obserwowani przez Saszę podwładni jeden po drugim schodzą po drabinie. Wreszcie Sasza opuszcza za nimi właz, zamyka go i ku zdumieniu Mundy’ego wyciąga rękę i kładzie mu ją na ramieniu.

      – Masz tę szkocką, Teddy?

      – W plecaku.

      – Nie przejmuj się Christiną. Greczynki w ogóle za dużo gadają. Jak przeżyje orgazm, zaraz inaczej zaśpiewa. – Otwiera małe drzwi w ścianie strychu. – I tu wszyscy mówią do siebie „dupku”. To w sumie dość pieszczotliwe, zupełnie jak „towarzysz”. Rewolucja brzydzi się owijaniem w bawełnę.

      Czy Sasza się uśmiecha, gdy to mówi? Mundy nie jest pewien.

      – A co znaczy eingebläut?

      – Pytała, czy już cię kiedyś spałowano. Ma wielką ochotę zobaczyć na twoim ciele ładne, wielkie sińce.

      Mundy gnie się wpół i wchodzi za Saszą do długiego, mrocznego pomieszczenia, które na pierwszy rzut oka wygląda jak podpokład statku. Wysoko nad nimi widać dwa okna w dachu, coraz więcej w nich gwiazd. Sasza zdejmuje beret, spod którego ukazuje się niesforna, prawdziwie rewolucyjna czupryna. Zapala zapałkę, od niej lampę naftową. Płomień rośnie i w jego świetle Mundy zauważa stare, chyba zabytkowe biureczko z mosiężną inkrustacją, na nim mnóstwo ulotek i maszynę do pisania. Pod ścianą stoi podwójne żelazne łóżko zarzucone sfatygowanymi poduszkami z jedwabiu i brokatu. A na podłodze sterty książek, jak kamienie w strumieniu.

      – Wszystko kradzione. Dla dobra rewolucji – wyjaśnia Sasza, wskazując dłonią swoją szczególną bibliotekę. – Nikt ich nie czyta, nikt nawet nie zna tytułów. Wiedzą tylko tyle, że własność intelektualna to własność mas, a nie tych krwiopijców, czyli wydawców i księgarzy. W zeszłym tygodniu zrobiliśmy zawody: kto przyniesie najwięcej książek, zada najcięższy cios moralności burżuazyjnej. Jadłeś już coś dzisiaj?

      – Niewiele.

      – „Niewiele” znaczy po angielsku „nic”? No to jedz.

      Sasza popycha Mundy’ego na okropnie stary skórzany fotel, stawia na stół dwa puste kubki do mycia zębów i kładzie kawał kiełbasy i bochenek chleba. Lewe ramię Saszy jest wyższe od prawego; gospodarz krząta się, lekko powłócząc prawą nogą. Mundy rozpina sprzączki plecaka, spomiędzy koszul po ojcu wyciąga butelkę St. Hugh’s Buttery Scotch Whisky od Ilse i nalewa trochę do obu kubków. Sasza balansuje naprzeciw niego na drewnianym zydelku, wkłada okulary w grubej czarnej oprawie i zabiera się do dokładnej lektury listu od Ilse, podczas gdy Mundy już odkrawa sobie kromkę chleba i kawałek kiełbasy.

      – „Teddy nigdy cię nie zawiedzie” – cytuje Sasza. – Rzekłbym, że dość to subiektywny osąd. I co on właściwie oznacza? Że mam ci się zwierzać? Na jakiej podstawie ona tak twierdzi?

      Mundy jakoś nie znajduje na to odpowiedzi, ale też Sasza na nią nie czeka. Mówi z lekkim regionalnym akcentem, lecz Mundy nie jest jeszcze dość wykształcony, by rozpoznać skąd.

      – Co ci o mnie mówiła?

      – Niewiele. Że skończyłeś studia, ale jesteś demokratą. I że wszyscy cię znają.

      Sasza jakby tego nie słyszał.

      – „Dobry przyjaciel, lojalny w każdej