Najprawdopodobniej.
Strażnik postał jeszcze przez chwilę, ale doszedłszy do wniosku, że więzień stracił ochotę do dalszej konwersacji, poprawił pas i wyszedł.
Drzwi huknęły ponuro.
Krzyk i lodowaty strach zmobilizowały go do szaleńczego biegu.
Do tej pory tylko raz zostali zaczepieni; tydzień temu gromada chłopów chciała wiedzieć, dokąd zmierzają i po co. Na szczęście dali się przekonać, że Iwan stara się przedostać z chorą córką do szpitala w Kijowie. Poza tą sytuacją, dzięki doświadczeniu i przezorności Kolcowa, udało się im uniknąć niebezpieczeństwa i nie natknąć na którąś ze stron konfliktu, luźno chodzących maruderów czy w końcu zwykłych bandytów, których nigdy nie brak na terenach ogarniętych wojną i rozpadem struktur dotychczasowej władzy. Kolcow taki stan rzeczy poczytywał za cud.
Teraz biegł i miał stuprocentową pewność, że dobry los się odwrócił. Serce jak oszalałe pompowało krew, a on z rozpaczą myślał, jak będzie się czuł, gdy Ewelinie stanie się coś złego. Niedawny zamiar nie tylko odszedł precz, teraz wydawał się absurdalny, równie rozpaczliwy i bez sensu, co samobójczy. Jak mógł choć przez chwilę poważnie rozważać pozbycie się kobiety, którą kochał?
Nagant sam wskoczył w dłoń. Solidny ciężar broni nieco uspokajał i dodawał skrzydeł.
Krzyk rozległ się ponownie, tuż obok, na wyciągnięcie ręki.
Kolcow wypadł z zagajnika i znalazł się na niewielkiej, pokrytej śniegiem polance, osłoniętej drzewami ze wszystkich stron. Ewelina leżała na plecach, a klęczący u jej boku drab zdzierał z niej płaszcz. Dwaj inni trzymali ją za ręce i nogi. Noc była ciemna, chmurna, Iwan widział prawie tyle, co nic. Dezerterzy, maruderzy, dekownicy – jeden czort.
Napastnicy byli pewni siebie, we trzech, ofiara sama i bezbronna – bardziej bezbronna, niż śmieli przypuszczać – co sprowadzało ich zamiary do poziomu hien, ufnych w przewagę liczebną nad pojedynczym, słabym przeciwnikiem.
Kolcow zatrzymał się i podniósł broń. Sylwetka najbliższego gwałciciela majaczyła niewyraźnie w ciemności. Pierwszy strzał rozdarł ciszę i stanowił dla agresorów szok. Pocisk chybił jednak. Drugi, wysłany sekundę po pierwszym, był celniejszy. Kula ugodziła napastnika w bok klatki piersiowej, odrzucając go od Eweliny. Kolcow uważał ten rezultat za tymczasowo wystarczający – mężczyzna przestał stanowić bezpośrednie zagrożenie. Przesunął lufę w lewo, niejasno zdając sobie sprawę, że potwornie ryzykuje. Gdyby pomylił się, o co w pośpiechu, w stresie i ciemności przecież nietrudno, gdyby strzał poszedł za nisko, on, Iwan Piotrowicz Kolcow, z obrońcy stałby się zabójcą. Poszedłby w ślady ojca, zabójcy matki tej dziewczyny.
Wymierzył nieco staranniej i dwukrotnie nacisnął spust. Uważał się za dobrego strzelca, jednak, zważywszy na okoliczności, dokonał wyczynu nie lada. Obie kule były celne, rozbijając głowę kolejnego napastnika niczym młotek spadający na dojrzały melon. Krew trysnęła czarną smugą i mężczyzna w całkowitej ciszy wywrócił się na plecy.
Trzeci opryszek zdołał w tym czasie wstać. Kolcow mógłby się założyć, że mężczyzna jest uzbrojony, pod ubraniem było dość miejsca dla całego arsenału, ale nawet nie próbował oporu. Wyciągnął przed siebie w obronnym geście dłonie, jakby chciał powstrzymać kule.
– Praszczaj! – krzyknął. – Nie strielaj!
Kolcow uznał jakąkolwiek odpowiedź za zbędną. Cel stał nieruchomo, był duży i oddalony najwyżej o cztery metry. Jego życie nie było warte nawet splunięcia. Iwan podniósł broń na wysokość oczu. Ręka nie drżała. Czuł zadziwiający spokój. Zostały mu trzy kule.
W tych warunkach aż nadto. Pociągnął za spust.
Strzał wydał mu się cichszy od poprzednich. Kula ugodziła trzeciego mężczyznę prosto w środek czoła. Ciało upadło w śnieg i znieruchomiało.
Opuścił broń.
Klęknął.
Gdy rozległy się pierwsze strzały i najbardziej agresywny z napastników runął na ziemię, Ewelina przeturlała się i zastygła, leżąc na boku, z podkurczonymi kolanami i rękoma zakrywającymi głowę, podobna do dziecka uciekającego przed kłopotami pod opiekę mamy, w naiwnej, pierwotnej wierze, iż pozostanie w bezruchu pozwoli nie zwracać na siebie uwagi napastników.
Kiedy wszystko ucichło, usłyszała poskrzypywanie śniegu. Ktoś ukląkł obok niej.
– Maleńka – powiedział Kolcow. Głos drżał w zapadłej nagle ciszy. – Co oni ci zrobili?
Ewelina leżała w bezruchu.
Iwan dotknął jej.
Poruszyła się. A potem otworzyła oczy.
Iwan zaczął płakać.
Bełżecki pamiętał Jadwigę Brochwicz jako urodziwego i wiecznie roześmianego podlotka. Teraz stała przed nim młoda kobieta, piękna i dumna, patrząca mu wprost w oczy i żądająca jednoznacznych odpowiedzi na swe pytania.
– Nie mogę. – Porucznik pokręcił głową. Było mu niemal wstyd. – Regulamin nie pozwala. Ja nawet nie powinienem mówić ci, gdzie on jest.
– Powinieneś. I dobrze zrobiłeś. Nie jestem postronną osobą. Walczę o Polskę, tak jak ty.
– Wiem, oczywiście, wiem. Ty i twój ojciec…
– Ojca w to nie mieszajmy. Działam na własną odpowiedzialność.
Bełżecki zdumiał się. Dziewięć osób na dziesięć w tej sytuacji powoływałoby się na wpływy ustosunkowanego rodziciela. Ona chciała załatwić sprawę po swojemu. Czując, że zalewa go fala ciepła, i starając się, by głos nie drżał mu z emocji, powiedział:
– Co właściwie chcesz uzyskać, Jadwigo?
Jadwiga postąpiła o krok do przodu. Stała naprawdę blisko. Gdyby się ośmielił, mógłby ją wziąć w ramiona.
Tymczasem to ona wykonała pierwszy gest. Położyła mu rękę na ramieniu. Czuł, że falę ciepła zastępuje ogień.
– On uciekał, tak? Uciekał z miasta. Mógł wydostać się koleją, ale z jakichś powodów wolał tego nie robić. Z jakich? To proste: nie chciał się rzucać w oczy. Miał coś do ukrycia. Nie masz ochoty odkryć co? Nie chciałbyś wiedzieć, kim on jest naprawdę i dla jakiej sprawy pracuje?
Bełżecki już otwierał usta, by zaprotestować, ale zamknął je na powrót. Jadwiga miała rację. Wyrok, jaki zostanie wydany na posiedzeniu sądu polowego, był łatwy do przewidzenia. Sąd skaże uciekiniera, a pluton go rozstrzela. Na tym sprawa się skończy. Nic bardziej oczywistego pod słońcem. Czy jednak nie warto by zajrzeć za zasłonę tajemnicy? Dowiedzieć się, czego szukał Krüger, co chciał osiągnąć, co było jego celem? Skłonić, by przed śmiercią złożył zeznanie?
Czy w ten sposób on i Jadwiga nie przysłużyliby się Polsce bardziej?
– Dobrze, załatwię ci widzenie – powiedział, starając się, by głos zabrzmiał normalnie.
– Sam na sam.
Bełżecki pokręcił głową.
– To zbyt niebezpieczne.
– Nie dla mnie. Dobrze go znam.