I wtedy Kolcow usłyszał krzyk.
Od pierwszej sekundy tej dziwnej i strasznej zarazem podróży Ewelina odgadywała w swym ciemiężycielu niezwykłe napięcie, dające się odczuć zwłaszcza wtedy, gdy mężczyzna znajdował się blisko niej. Kilkakrotnie chciał jej dotknąć, ale cofał rękę w ostatniej chwili. Może zamierzał ją pogładzić po twarzy, musnąć policzek; może nawet pocałować. Na pewno nie chciał zrobić jej krzywdy. Dziewczyna czuła, że nieznajomy często i długo jej się przygląda. Odnosiła niejasne wrażenie, że zaczyna ich łączyć więź, której nie rozumiała i która, szczerze mówiąc, przerażała ją bardziej niż samo porwanie i podróż w nieznane.
Nieznajomy, w tych rzadkich momentach, kiedy zostawiał ją samą, dbał o to, by miała bardzo ograniczoną swobodę ruchów. W pokojach, które wynajmował na noc, krępował ją, kneblował i przywiązywał do stołu czy szafy. Jednocześnie dbał, by więzy i knebel w żaden sposób nie były dokuczliwe. Zawsze też kładł się spać pomiędzy nią a drzwiami czy oknem.
Teraz, gdy po raz pierwszy została sama bez krępujących ją więzów, poczuła się zagubiona.
Prześladowca, proszący, by nazywać go Iwanem, twierdził, że zmierzają do Kijowa, ale tylko do tego ograniczył wyjaśnienia. Nie zdradził ani powodu tej ciągnącej się ponad sto kilometrów podróży, ani dalszych zamiarów. Zakładał jej na noc więzy, ale poza tym traktował dobrze, ani razu nie posuwając się do podnoszenia głosu, o użyciu siły nie wspominając.
Ewelina szła powoli, ostrożnie stawiając stopy i badając przestrzeń pozbawionym sęków kijem. Mimo to dwukrotnie omal nie wpadła na drzewo. Choć pragnęła być sama, nie chciała za bardzo oddalać się od miejsca, w którym pozostawiła Iwana.
Zatrzymała się i zaczęła rozpinać płaszcz. Zbyt późno usłyszała trzask łamanych gałęzi.
Poczuła, że czyjeś silne ręce łapią ją wpół i obalają na ziemię.
Krzyknęła.
Głucho huknął daleki armatni wystrzał. Potem drugi i trzeci.
Chwilę później zagrzmiały eksplozje, całkiem blisko, może na sąsiedniej ulicy. Podmuch zatrząsł budynkiem. Z sufitu celi posypał się mokry od szronu kurz.
Krüger podniósł głowę. Wiedział, że niemal całe miasto znajdowało się w zasięgu ukraińskiej artylerii, a oblężenie trwało od momentu wyjścia ze Lwowa rusińskich wojsk. Polakom udało się utrzymać w swoich rękach linię kolejową Lwów – Przemyśl, o którą toczyły się krwawe i zacięte walki. Oprócz tego jednego wyłomu pierścień okrążenia był szczelny.
Wszystkiego tego dowiedział się od znudzonego, a przez to gadatliwego strażnika. Człowiek ów, wiecznie nieogolony typ w średnim wieku, początkowo traktował więźnia z zawodową obojętnością; ponieważ jednak areszt świecił pustkami, a aresztant stopniowo dochodził do zdrowia, strażnik coraz częściej dawał się wciągać w rozmowę.
– Cholera by ich wzięła, skurwysynów – mówił. – Wczoraj dwa pociski spadły na ulicę tuż koło uniwersytetu. Dwoje dzieci zginęło, a ich matka została ciężko ranna.
Albo:
– Cały dach kamienicy przy Pasażu Mikulascha się zapadł. Cztery rodziny nie mają gdzie mieszkać, uważasz pan? A mróz tęgi. Gdzie oni się podzieją?
Krüger słuchał tych nowin chciwie, nie tylko dlatego, że nie chciał obojętnością zrażać do siebie strażnika. Stanowił jego jedyny kontakt ze światem.
Kiedy jednak Wilhelm starał się delikatnie naprowadzać klucznika na swoje sprawy, ten robił się ostrożny i nieufny. O kwestiach dotyczących więźnia mówić nie chciał.
– Kazali pilnować, to pilnuję. W jakim terminie stanie przed sądem, ja tam nie wiem, panie. Nie mówili i zresztą nawet jakbym wiedział, to i tak by się ode mnie nie dowiedział. Jak porucznik gadał, że przed sądem stanie, to stanie. Ale pewnie teraz ważniejsze sprawy mają.
Temu ostatniemu argumentowi trudno było odmówić słuszności. Krüger nie naciskał. Zainteresowanie ze strony władz było ostatnią rzeczą, jakiej mógłby sobie życzyć.
Piętnaście dni temu, tuż po tym, gdy uśmiechnięty i pewny siebie Bełżecki poinformował go o postawionych mu zarzutach, Krüger zemdlał. Zadana ukraińskim bagnetem rana, zabliźniona podczas rekonwalescencji odbytej pod czułym okiem Jadwigi Brochwicz, otwarła się podczas upadku. Przemęczony lekarz, dzień i noc zajęty ratowaniem życia i zdrowia rannych napływających z frontu, znalazł czas tylko na dwie krótkie wizyty u aresztanta. Zatamował krwotok, ponownie założył szwy, po czym kazał poić, modlić się do Boga i czekać. Więzień przez kolejne dwa tygodnie gorączkował i tylko okazjonalnie odzyskiwał przytomność.
Ostatecznie osiemnastoletni, żelazny organizm zwyciężył.
Gdy Krüger obudził się na dobre, stwierdził, że jest zarośnięty, brudny i słaby jak dziecko. Szybko poczuł głód: na tej podstawie wywnioskował, że dochodzi do zdrowia. Gorączka spadła, był w stanie przejść celę w poprzek bez zawrotów głowy; odzyskał też, choć nie bez kłopotów, zdolność myślenia.
Usłyszał zgrzyt klucza w zamku.
Strażnik wszedł do środka, trzymając miskę z zupą. Po celi rozszedł się aromat kartoflanki. Krüger usłyszał, że burczy mu w brzuchu. Strażnik postawił miskę na stoliku.
– Dziękuję – mruknął więzień, biorąc w garść łyżkę. Zupa była gorąca, co stanowiło jej główną zaletę. Ale to na razie wystarczyło. Oprócz wilczego apetytu odczuwał dotkliwe zimno. Stojący w kącie żeliwny piec wyglądał na nieużywany od czasów cesarza Franciszka Józefa.
– Niech je na zdrowie.
– Bardzo dobre – powiedział Krüger. Nagle coś mu przyszło do głowy. Podniósł wzrok. – Który dzisiaj jest?
– Ósmy. Ósmy grudnia.
– Mój Boże. – Krüger nagle stracił apetyt. Licha stal łyżki stuknęła o blat. – Dwa tygodnie tu jestem?
– Tak jakoś. – Strażnik wzruszył ramionami. – Długo leżał i spał.
– I… – więzień zawahał się – …nikt nie pytał o mnie?
– A kto miał pytać?
Krüger nie odpowiedział.
Rzeczywiście. Któż mógł pytać?
Cygan?
Krüger stracił go z oczu, gdy wybuchła strzelanina na tym cholernym polu. Nie miał pewności, co stało się dalej z jego towarzyszem. Prawdopodobieństwo, że trafiła go któraś z latających w powietrzu kul, było duże. Zresztą – nawet jeśli nie, poszukiwania Krügera byłyby całkowicie niezgodne z założonym i przyjętym planem. Cel wyprawy był jeden: odnalezienie Eweliny, a umowa nader prosta: gdy jeden padnie lub zaginie, drugi ma za wszelką cenę kontynuować poszukiwania.
Nie. Cygan nie pytałby o niego.
Mentor? To bardziej prawdopodobne, choć na niekorzyść tego przypuszczenia działał fakt, że Mentor nie ma pojęcia, co się wydarzyło. Odkąd obaj podopieczni opuścili progi jego mieszkania, nie miał od nich żadnych wiadomości. Nie spodziewał się ich zresztą przed upływem kilku tygodni. Trudno wyobrazić sobie powód, dla którego miałby wszczynać poszukiwania. Strzelanina na rogatkach miasta, nawet jeśli nie umknęła jego uwadze, nie mogła dawać powodów do podejrzeń; walki, niejednokrotnie ostre i zacięte, były w tych dniach na porządku dziennym.
Jadwiga?
O tak,