Krüger zdumiał się. Gdy tylko dziewczyna zaczęła mówić, domyślił się, jakie mniej więcej słowa zostaną wypowiedziane, ale szczerość ostatniej deklaracji zaskoczyła go. Jadwiga zmieniła się. Pytanie, czy ta zmiana jest dla niego szansą, czy zagrożeniem większym niż całkiem realna perspektywa stanięcia przed plutonem egzekucyjnym.
Odpowiedź przyszła bardzo szybko.
– Myślałam, że przyjdę tu i skłonię cię do szczerości, może nawet powiesz coś, co mnie przekona, że się mylę, ale widzę, że niepotrzebnie się trudziłam. Nie wiem, na co liczyłam. Jesteś dokładnie taki, jaki myślę, że jesteś. Powiem ci coś jeszcze: nie będę miała z tego satysfakcji, ale ze spokojem przyjmę wiadomość o twojej śmierci. Nie chcę wiedzieć, co naprawdę ukrywasz za maską fałszywego uśmiechu i kłamstwa. Wystarczy mi świadomość, że poniesiesz karę. Nie za to, co zrobiłeś mnie, ale za to, co zrobiłeś Polsce.
Krüger od pewnego czasu już właściwie nie słuchał. Myślał, co powinien zrobić.
Szybko doszedł do wniosku, że dyskusja nie ma żadnego sensu. Jadwiga nie przyszła tu rozwiewać wątpliwości ani dawać mu drugiej szansy. Chciała wygłosić procesową mowę końcową, dokonać ekspiacji, a potem patrzeć, jak kat wyrywa skazańcowi stołek spod nóg.
Usłyszał ciężkie kroki strażnika i pobrzękiwanie kluczy.
Sznur?
Zaciśnięta na szyi pętla i świat gasnący przed oczami? Wolno, przeraźliwie wolno, tak, że myśli zdążą jeszcze w panice rozbiec się na wszystkie strony i ostatnie chwile będą po prostu składały się ze strachu?
Skok z okna?
Sekundowy lot, podczas którego umysłem zawładną demony przeszłości, panika i rozpacz? Ból upadania trwający ułamek sekundy, ale ciągnący się przez wieczność?
Rzucenie się pod pociąg?
A gdy w ostatniej chwili instynkt cofnie rozkaz wydany mięśniom i nie do końca uda się zatrzymać nadany już ciału ruch? Gdy pędząca na spotkanie maszyna, błyszcząc reflektorami, zacznie wyć przeraźliwe w bezradnej próbie zatrzymania tysiąctonowego ciężaru, a na torze znajdą się tylko nogi? I gdy przyjdzie nie tylko nie pożegnać się ze światem, ale spędzić resztę życia przykutą do łóżka, skazaną na pomoc innych, z wiecznym piętnem samobójczyni?
Anna Kolcowa nosiła się z tą myślą już od pewnego czasu, nie umiała jednak podjąć decyzji. Nie potrafiła dokonać wyboru.
Dziś, gdy zapukał listonosz i na kopercie rozpoznała pismo męża, a potem ze skamieniałą twarzą przeczytała słowa napisane przez Iwana, zdecydowała się ostatecznie.
Przygotowania czyniła od rana. Najpierw napisała długi, czterostronicowy list do ojca. Starała się powściągnąć emocje i skupić na suchym wyjaśnieniu motywów swej decyzji. Stawiała kształtne, równe litery, pisała wolno, starannie, ale gdy skończyła, nie była wcale pewna, czy udało jej się przelać na papier to, co zamierzała. Zresztą – jak na czterech stronach zawrzeć bezsens zmarnowanego życia i motyw czynu, którego niebawem zamierzała dokonać?
Mimo to nie poprawiała niczego. Włożyła list do koperty, zakleiła ją, opisała imieniem i nazwiskiem ojca, po czym położyła pośrodku pustego stołu w salonie.
Przeszła do łazienki. Napełniła wannę, a potem rozebrała się powoli, starannie układając części garderoby na stojącym obok krześle. Gdy wchodziła do ciepłej, pachnącej lawendą wody, przelotnie rzuciła okiem na swą odbijającą się w lustrze sylwetkę. Miała dwadzieścia siedem lat i figurę osiemnastolatki, była kobietą atrakcyjną, inteligentną, obdarzoną sercem gotowym do wielkiego uczucia. No cóż… Widać nie było jej dane zaznać mężczyzny, miłości i szczęścia macierzyństwa.
Zanurzyła się po szyję. Brzytwa Iwana leżała tuż obok, na krawędzi wanny. Wypolerowana stal lśniła w blasku lampy.
„Chodź”, zdawała się mówić. „Zapewnię ci to, czego nie zaznałaś w dotychczasowym życiu”.
Anna wzięła narzędzie do ręki. Rękojeść była chłodna, w jakiś przedziwny sposób dodawała odwagi. Dotknęła ostrzem nadgarstka. Dziwne, ale nie poczuła niczego szczególnego. Leciutki dotyk zdawał się nie mieć najmniejszego znaczenia.
Nacisnęła mocniej. Skóra ugięła się. Ostrze weszło w głąb ciała na pół milimetra. Pierwsze krople krwi odbijały się od stali jak w lustrze. Nadal nie czuła nic.
Nacisnęła mocniej. Krew popłynęła wąskim strumyczkiem.
Poczuła lekkie pieczenie.
I ciepło.
– Nie – powiedziała.
Gdy strażnik wszedł do celi, zdumienie odebrało mu mowę.
Naprzeciw, niemal na wyciągnięcie ręki, ujrzał Jadwigę Brochwicz stojącą twarzą do drzwi. Miała czerwoną twarz, tym rodzajem czerwieni, która znamionuje ogromne wzburzenie, niemal bliskie apopleksji. Jej szyję oplatało prawe ramię więźnia. Krüger stał tuż za nią, przytulony klatką piersiową do jej pleców. Patrzył wprost na strażnika.
– Nic nie mów, nie krzycz, nie wykonuj żadnych nerwowych ruchów – powiedział. – Rozumiesz? Jedno słowo, a ta kobieta umrze.
Mężczyzna nie powiedział nic, natomiast poruszyła się Jadwiga. Chrząknęła ochryple i szarpnęła się. Krüger wzmocnił nacisk. Tak dobrze znane ciało znieruchomiało.
– Ty również nic nie mów. Nie broń się – szepnął prosto w gorące, czerwone ucho. – Zaraz będzie po wszystkim.
Strażnik wykonał ruch, jakby szykował się do skoku, więc Krüger nie tracił czasu.
– Jej niewiele brakuje – powiedział najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Ja może nie uniknę kary, ale ty będziesz musiał się mocno tłumaczyć, dlaczego dopuściłeś do śmierci tej panienki.
Klucznik nie wyglądał na człowieka, który nadąża za rozwojem wypadków. Poderwał prawą rękę do szyi i zaczął szarpać za kołnierzyk mundurowej koszuli, jakby w celi nagle zabrakło powietrza.
– Powiem ci, co zrobimy – kontynuował Krüger, odliczając sekundy. Miał świadomość, że dziewczynie nie zostało wiele czasu. Ale przecież nie mógł poluzować chwytu. – Odepniesz klucze i dasz mi do ręki. Wyjmiesz powoli pistolet z kabury i podasz mi go również. Pamiętaj, że ona za chwilę się udusi.
Strażnik medytował chwilę. Krüger miał wrażenie, że próbuje coś wymyślić, znaleźć jakieś wyjście, może usłyszeć na korytarzu kroki zwiastujące nadejście pomocy. Potem jego ramiona nieznacznie opadły. Nie wymyślił ani nie usłyszał niczego.
Zgodnie z poleceniem odpiął klucze od pasa i wyciągnął rękę. Krüger przejął je, po czym, chcąc zachować swobodę ruchu, wrzucił do kieszeni. Chwilę mocowali się wzrokiem. Strażnik powoli sięgnął do kabury i powtórzył gest. Czując w dłoni chłodną stal pistoletu, Krüger niemal na głos westchnął