– Nie lada bestia – zauważyła opasła dama. – Potrafiłby cię podnieść jedną ręką i przytrzymać w górze tak długo, że umarłbyś z głodu, mój apollo.
– Mam na imię Benedykt.
– Kto by na to zważał? – westchnęła. – Jak dla mnie masz apollińską urodę. – Dama miała po czterdziestce i pomalowała twarz tak grubo, że trudno było odgadnąć jej prawdziwe rysy. – Jesteś silny, apollo? Chodź, pokażesz mi muskuły.
Na ratunek młodzieńcowi pośpieszyła Lelia.
– Mój biedaku – użaliła się nad Benedyktem. – Nikt się tobą nie zajmuje. Musiałam przejść się wśród gości i wszystkich przeprosić. Syriuszu, podejdź no tu z tym talerzem. Timaonie, wina. Byle szybko.
– Następna jedwabna suknia – zauważyła dama obok Benedykta zgryźliwie. – To już piąta, w której cię ostatnio widzę. Co tydzień sprawiasz sobie nową.
– Więc tak wygląda jedwab – westchnął Benedykt naiwnie. Zastanawiał się, czy taki strój miał na myśli Pan, gdy mówił o zamieszkujących pałace ludziach w miękkich szatach.
– Tak – potwierdziła Lelia. – Dotknij, poczujesz jaki jest miękki.
– Nie kuś apolla – przestrzegła ją grubaska ze śmiechem. – To dziewiczy bóg. Spójrz, cały się spłonił.
– Czym jest jedwab? – dopytywał się Benedykt.
– To futro pewnego osobliwego, podobnego do kota zwierzęcia, które występuje wyłącznie w krainie jedwabiu, na wschód od Indii – wytłumaczyła Lelia. – A niektórzy ludzie są przekonani, że jedwab to wcale nie futro, tylko nić, przędzona przez gąsienice. Nigdy nie słyszałam nic równie śmiesznego! Gąsienice! Aż dziw bierze, w jakie głupstwa wierzą ludzie. Proszę, poczęstuj się tymi ptaszkami z nadzieniem figowym, są pyszne. Ty też weź kilka, Virio.
– I tak zjadłam ich zbyt dużo – westchnęła otyła dama. – Podejrzewam, że raczysz nas takimi specjałami, aby zdeformować nam sylwetki. Dzięki temu jesteś niedoścignienie zgrabna. To jedna z twoich zręczniejszych sztuczek, trzeba przyznać.
– Tak wygląda twoja wdzięczność – zaśmiała się Lelia. – Och, Timaon raczył się wreszcie zjawić. Timaonie, wino massykańskie dla szlachetnego Benedykta. Przyjacielu, nie możesz zostawiać wszystkiego hrabiemu Agili. Nie przesadzajmy z wysokością kontrybucji składanej naszym jasnowłosym zdobywcom.
Benedykt skosztował wina i ze zdumieniem podniósł wzrok.
– Mocne – zauważył. – Ani trochę nie rozcieńczone wodą. Ale bardzo dobre – dodał uprzejmie.
– Bo nie w wodę wierzę, lecz w wino – zacytowała Lelia słowa wiersza, który wówczas uchodził za najmodniejszy. – Wierzę w ogień, nie w ciepło. Wierzę w żar, nie w słodkie słówka... Bo taka właśnie jest prawdziwa namiętność.
– Niech wszyscy umilkną, Lelia recytuje swoje kredo – odezwał się starszy mężczyzna przy stole obok i uśmiechnął szeroko. – I ja uwierzyłbym w namiętność, Lelio, gdybyś zechciała mnie poduczyć...
– Wątpię, by którakolwiek kobieta mogła cię czegokolwiek nauczyć, Serwiliuszu – odparła Lelia. – I potrafiłabym wskazać niejedną osobę, gotową potwierdzić prawdziwość moich słów.
Benedyktowi zdawało się, że ci ludzie porozumiewają się tajnym językiem, a mimo to są wrogami. W całym pomieszczeniu panowała atmosfera słodkiej i skropionej perfumami nienawiści, tworzącej niewidzialną chmurę, którą obecni wdychali i wydychali tak, jakby była ich naturalnym żywiołem. Co on wśród nich robił? Co robił tutaj Florencjusz, który uczył się, by móc przywoływać do ołtarza żyjącego Boga i ofiarowywać go ludziom?
W domu Boecjusza ceniono myśl i pismo – może nawet za bardzo, bo najwyraźniej uwielbiano je dla samego faktu, że istnieją – lecz tutaj zebrani ewidentnie kochali słowa tylko wtedy, gdy sprawiały komuś ból, a w dodatku głównie dlatego cieszyli się rzeczami błyszczącymi i miękkimi, jak jedwab, że wywoływały u innych uczucie zazdrości.
Wypatrywał Florencjusza, który znikł w rozbawionym tłumie. Ludzie jednocześnie jedli, pili i rozmawiali.
– Pragnąłbyś znaleźć się daleko stąd, prawda, mój prostoduszny studenciku? – wyszeptała mu prosto do ucha Lelia. Woń jej perfum była zbyt intensywna, lecz nie wyczuwał w niej lepkości ani słodyczy, była aromatyczna...
– Rozumiem – ciągnęła. – Wiem, to nie twój świat. Wierz mi, mój także nie.
– Zatem dlaczego...
Uciszyła go, przykładając sobie palec do ust.
– Nie każdy może żyć tak, jak chce. Wątpię, by ktokolwiek mógł. A tobie udaje się ta sztuka?
– Jeszcze nie wiem – wyznał spokojnie. – Ale to chyba bez znaczenia.
– W tym pokoju nic nie ma znaczenia – wyszeptała. – Nie odchodź, błagam cię. Chcesz iść, prawda? Widzę to w twoich oczach, one już błądzą gdzie indziej. Zostań. Jesteś prawdziwy, w przeciwieństwie do tych ludzi. Oni są iluzją, koszmarami sennymi. Teraz muszę z nimi porozmawiać, ale zaklinam cię, zostań. Przez wzgląd na mnie. Potrzeba mi ciebie...
Odeszła. Widział, że wznowiła swoją grę w kręcenie się między jednym stołem a drugim, wymianę żartów, śmiech, wydawanie poleceń niewolnikom... O co jej chodziło? Jak mogła go potrzebować?
Przy stole starszego mężczyzny grano w kości. Dwie kobiety stały za plecami starca i zaglądały mu przez ramiona, gdy rzucał.
– Dziewięć! W pół drogi między Wenus a Psem. Następnym razem będzie lepiej – skomentowała jedna z kobiet.
– Moja kolej – powiedział Grek przypominający trupa i potrząsnął kośćmi w srebrnym kubku. – No proszę, też dziewięć. Brak rozstrzygnięcia. Serwiliuszu, mam myśl. W tym rzucie podbijmy stawkę do tysiąca solidów.
– Zgoda. – Serwiliusz wzruszył ramionami.
Grali o niewiarygodnie duże pieniądze! Za tysiąc solidów można było kupić dom. Z ogrodem.
– Dziesięć – oświadczył Grek. – Niezbyt dużo, ale mogło być gorzej.
– O, Merkury, wysłuchaj mych modlitw – wymamrotał Serwiliusz, z udawaną nabożnością podnosząc oczy ku mozaikowemu sufitowi. – Uwaga, rzucam. Raz, dwa, trzy...
– Dwanaście! – pisnęła jedna z kobiet. – Doskonale, Serwiliuszu!
Grek z kwaśną miną skreślił kilka znaków na woskowej tabliczce, podpisał się i przekazał zwycięzcy. Obie kobiety zgodnie wyciągnęły ręce ku Serwiliuszowi, który nie ociągając się wręczył im kilka złotych solidów z sakiewki.
Z drugiego końca pomieszczenia dobiegły dźwięki muzyki. Wszyscy skierowali wzrok w tamtą stronę. Rozchyliła się kurtyna i oczom zebranych ukazała się akrobatka, która zaczęła chodzić na rękach, robić gwiazdy i wywijać salta w powietrzu. Była to młoda Murzynka, ubrana w skrawki pomarańczowej odzieży, elastyczna i zgrabna. W jej nosie wisiało wielkie, złote kółko.
Dziewczyna przypadła Grekowi do gustu. Ruchem dłoni przywołał gospodynię.
– To stworzenie należy do ciebie, Lelio, czy też ją wypożyczyłaś? – spytał.
– Należy do trupy Changara – wyjaśniła Lelia. – Sprowadził kilku nowych niewolników z Indii, czarnoksiężników, magików i połykaczy ognia.
– Nigdy nie widziałem tak