– Wypiłem tylko jeden kielich – usłyszał swój głos, docierający do niego z oddali.
Nie znajdowali się w atrium, lecz w znacznie mniejszym pomieszczeniu. Zasłony nie były jednak zasunięte i do środka docierały światła nocy. Wieczorne powietrze łagodnie pieściło skórę, zupełnie inaczej niż w Nursji, gdzie nocami temperatura wyraźnie spadała i panował przenikliwy chłód.
Lelia wyglądała już zupełnie inaczej, nie wydawała się spięta, zdenerwowana ani sztuczna jak wówczas, gdy przebywała w towarzystwie tamtych ludzi. Sprawiała wrażenie niemal całkiem spokojnej i odrobinę melancholijnej.
– Nie przypadli ci do gustu, prawda? – spytała.
– A tobie, dostojna pani?
– Bawią mnie, niekiedy. Przez większość czasu koszmarnie mnie nudzą. Oni też są znudzeni. A tak wielu z nich, większość, to najbogatsi i najbardziej wpływowi ludzie w kraju. Może... teraz lepiej rozumiesz, dlaczego chciałam, abyś dzisiaj tu ze mną przyszedł.
– Ani trochę tego nie rozumiem, dostojna pani.
– Doprawdy? – Sięgnęła po karafkę i kielichy. – Teraz napijemy się wina tylko we dwoje. Nikt nie będzie nam przeszkadzał. – Delikatnie postawiła naczynia. Jej suknia zaszeleściła.
– Nie znałeś żadnego z nich? – spytała.
– Tylko Florencjusza.
– Och, Florencjusz. Wiesz, swojego czasu żyłam w głębokim przekonaniu, że go kocham. Był taki młody i świeży, i zamierzał zostać kapłanem, człowiekiem świętym. To mnie ogromnie zainteresowało. Właściwie nie powinnam ci tego mówić.
Czy oczekiwała, że coś jej odpowie? Nic mu nie przychodziło do głowy.
– Oto twoje wino – oznajmiła. – Pij, chłopcze, wygląda na to, że potrzebujesz czegoś mocniejszego.
– To straszne, jak ci ludzie mówią o Rzymie – wyznał, starannie dobierając słowa. – Nic dziwnego, że Bóg pozwala, aby rządzili nami Goci, skoro bogaci i potężni myślą wyłącznie o przyjemnościach i pieniądzach, a biedni o przywracaniu najgorszych, pogańskich obyczajów.
– Trafnie to ująłeś – przyznała swobodnie. – Bardzo trafnie. Powinieneś robić wspaniałą karierę, może prawnika albo retora lub kapłana.
Mówił o Rzymie. Ona mówiła o jego karierze.
– Dlaczego w takim świecie ktoś miałby wspinać się po szczeblach kariery? – spytał z goryczą.
– Bo musi żyć – odparła i nagle wydała mu się starsza, zagubiona. – Niełatwo jest żyć, mój Benedykcie, wierz mi. Ludzie usiłują ci przyginać kark, chcą cię zdeptać, wykorzystać jako odskocznię przy osiąganiu własnych celów. Jeśli odniesiesz sukces, szydzą z ciebie, bo nie zawsze byłeś na szczycie. Życie jest brudne, Benedykcie, choć jeszcze o tym nie wiesz. Sama nie wiem, czy świętemu udałoby się zachować czystość, gdyby musiał mieszkać w Rzymie.
– Z tego co dzisiaj widziałem i słyszałem...
– To był drobiazg. Nawet nie masz pojęcia, do czego są zdolni ci ludzie, co zrobili i co robią sobie nawzajem. Pamiętasz Pylię, tę okropną kobietę w rudej peruce? Rozprawiła się z dwoma mężami. Otruła ich. Nie ma i nie będzie na to żadnych dowodów, to oczywiste, bo starannie o to zadbała, ale doskonale wiem, że to jej robota. Trzeba ją zapraszać, wszyscy ją zapraszają, bo inaczej wszczęłaby kampanię przeciwko swojej ofierze, rozsyłałaby anonimy, przekupywała urzędników państwowych, składała fałszywe oskarżenia w sądzie lub prywatnie, robiłaby wszystko, aby cię zrujnować. A Serwiliusz! Kradnie własnej żonie pieniądze i przegrywa je wszystkie do Lukidesa, tego Greka, z którym grał dzisiaj w kości. Lukides pozwala mu czasem wygrać, a potem zagarnia setki razy więcej, robiąc z nim jakieś ciemne interesy. Ma w kieszeni tuzin senatorów, a także prefekta miasta.
– Chcesz powiedzieć...
– Tak, mój niewinny, chcę powiedzieć, że ich przekupuje.
– To niemożliwe, nie do pomyślenia...
– Tak to wygląda, mój duży chłopczyku. Jak myślisz, czemu ci to wszystko mówię? Obserwowałam cię. Sprawiałeś wrażenie wstrząśniętego, zbulwersowanego – więc w takim świecie żyje Lelia! Ale ty także w nim żyjesz! Ci ludzie to twoi senatorowie, dostojnicy państwowi, administratorzy. Oto świat Rzymu. Nie sądź, że potrafisz go odmienić. Ta sztuka nie uda się nikomu.
– Bóg umie tego dokonać.
– Więc co go powstrzymuje? Z pewnością nas sobie odpuścił.
– Zbyt wielu z nas odpuszcza sobie Jego.
Westchnęła.
– Mój drogi przyjacielu. Po prostu chcę, byś zrozumiał, że nie trzeba być nikim strasznym, aby tworzyć straszny świat... i że trudno w takim świecie zachować czyste sumienie. Kiedy myślisz o tych ludziach, nie osądzaj mnie tak, jakbym była jedną z nich. Przecież właśnie tak byś postąpił. Pomyślałbyś: „Oto jest świat Lelii, nienawidzę go i nienawidzę jej. Dzięki Bogu, że nie mam z nim nic wspólnego”. Ostatecznie, prawie nic o mnie nie wiesz.
– To prawda – przyznał Benedykt.
– Moja matka nosiła nazwisko Sempronia – wyznała i nieznacznie się wyprostowała. – Z naszego rodu pochodziło wielu wybitnych Rzymian. Mój ojciec, Tytus Leliusz, był właścicielem statków, lecz większość pieniędzy odebrał mu Lukides. Aby spłacić długi ojca musiałam wyjść za bogatego mężczyznę. Ojciec zmarł jednak trzy dni po moim ślubie, mąż dwa lata później. Liczył sobie wówczas siedemdziesiąt sześć lat. – Zamknęła oczy. – Nie dopisało mi szczęście, prawda?
Narastało w nim współczucie. Lelia nadal była młoda, wyglądała na wrażliwą i nieszczęśliwą. Nie miała nikogo, kto by ją obronił...
– Powiedziałam ci już o Florencjuszu i o tym, jak nabrałam przekonania, że go kocham? Swego czasu ogromnie w niego wierzyłam. Uważałam go za człowieka dobrego i czystego, ale wkrótce się okazało, że nic go nie różni od innych. Dostrzegłam jego chciwość i dążenie do zaspokajania własnych potrzeb. Potrafi tylko gładko mówić...
Zaczął rozumieć, jak bezpiecznie żyło mu się w Nursji, jak bardzo był chroniony. Jego siostra także nie mogła się uskarżać. Nawet tutaj, w Rzymie, póki widział tylko Ateneum i własny, mizerny pokoik.
Uśmiechnęła się do niego bezradnie.
– Sama nie potrafię uciec od tego wszystkiego – westchnęła. – Choć bardzo bym chciała...
– Co mógłbym uczynić, aby cię wesprzeć? – spytał niemal szorstkim tonem.
– Nic... a zarazem wszystko – szepnęła. – Zupełnie inaczej się żyje, kiedy wierzy w ciebie przyzwoity, zacny człowiek. Czuję, że taki właśnie jesteś, Benedykcie. Wiedziałam to od chwili, w której na ciebie po raz pierwszy spojrzałam. – Ukryła twarz w dłoniach. – Florencjuszowi się nie spodobało, że cię zapraszam – dodała z uśmiechem. – Bał się...
– Bał?
– Jak najbardziej. Wiedział, że jesteś kimś, kogo on tylko udaje. Miał świadomość, że mnie straci. Benedykcie, czy mi pomożesz? Czy przyjdziesz ze mną porozmawiać, być ze mną, obronić mnie... Nie przed nimi. – Nieznacznym ruchem głowy wskazała salę bankietową. Ze środka dobiegała muzyka oraz wybuchy piskliwego śmiechu. – Przede mną. Nie chcę się stać taka jak oni. Czy mi pomożesz, mój cudowny przyjacielu? – Wyciągnęła ku niemu ręce. – Teraz już wiesz, dlaczego cię potrzebuję.
Smukłymi