Zmieszała się, lecz nie uśmiechnęła. Prawdopodobnie nigdy się nie uśmiechała. Nie wyglądała na szczęśliwą. Światło lamp nie było zbyt silne, ale miał wrażenie, że niedawno płakała.
Usłyszeli jakiś hałas na dworze i do pokoju wpadł młody człowiek, ubrany z takim przepychem, że przyćmiłby całą śmietankę niemieckiej arystokracji. Jego brązowe włosy były przycięte modnie i elegancko, ręce białe i wypielęgnowane – w jednej trzymał kapelusz z piórem, a w drugiej rumiane jabłko.
Podbiegł do pani domu, pocałował ją w oba policzki i zakręcił wkoło, po czym objął Bernardone.
– Wiecie, prawda? – zapytał zdyszanym głosem. – Wszyscy wiedzą; dobosze się o to postarali. Mamo, nie martw się o mnie, proszę. Wyjdę z tego z honorem. Wiesz o tym, tato, prawda? To początek, prawdziwy początek. Jak cudownie, że nadchodzi teraz, kiedy jestem już na to gotowy, a nie wtedy, gdy byłem małym chłopcem! Pułkownik pozwolił mi walczyć razem z jego kopijnikami. Przesyła ci wyrazy szacunku – i tobie, mamo.
Ale kobieta odwróciła się i znikła bez słowa w pokoju obok.
– Nie płacze, prawda? – zapytał młodzieniec w nagłym przypływie współczucia. – Muszę iść ją pocieszyć...
– Zaczekaj – zawołał Bernardone. – Panie hrabio, to mój syn, Franciszek. Franciszku, hrabia Roger z Vandrii też będzie walczył w naszej armii.
– Stokrotnie przepraszam, panie hrabio – powiedział Franciszek, składając dworski ukłon. – Asyż musi być bardzo dumny, mając pana po swojej stronie.
Roger nie mógł powstrzymać uśmiechu. Ten mały strojniś był rozbrajający. Jedwabne pończochy, aksamitny kubrak i to pióro przy kapeluszu!
– Franciszek jest moim oczkiem w głowie – powiedział z dumą Bernardone.
– Nie wątpię – odrzekł Roger – a gdyby ktoś zobaczył nas obu na ulicy, to jego wziąłby za szlachcica. Podziwiam twój gust, Franciszku.
– Jaki pan jest uprzejmy, hrabio – powiedział z zachwytem Franciszek. – Ale zawsze wiedziałem, że uprzejmość jest cechą prawdziwego szlachcica.
Naprawdę tak uważa, pomyślał Roger. Niepokoiło go trochę, że wzięto jego ironię dosłownie. Najgorsze, że tak naprawdę nie mógł winić chłopaka za jego próżność. W rzeczy samej, można było go wziąć za młodego szlachcica, i to nie tylko z powodu jego stroju, barwnego jak pióra ulubionej papugi cesarza Filipa.
Ku swemu zaskoczeniu Roger wyciągnął rękę do Franciszka Bernardone.
Franciszek zrobił ruch, by ją uścisnąć, gdy uświadomił sobie, że w jednej ręce wciąż trzyma kapelusz, a w drugiej jabłko. Roześmiał się, rzucił kapelusz na podłogę, przełożył jabłko z prawej dłoni do lewej i wreszcie podali sobie ręce.
– Jakaś dziewczyna dała mi to jabłko – powiedział, uśmiechając się. – Dają owoce i kwiaty wszystkim, którzy idą na wojnę.
– Oprócz mnie – nie mógł się powstrzymać Roger.
– Co za skandal! – powiedział Franciszek. – Ale prawdopodobnie nie wiedzą, że jesteś naszym sprzymierzeńcem. Jeśli nie wzbraniasz się przyjąć go ode mnie, panie hrabio...
– Wprost przeciwnie, jestem zachwycony – odrzekł Roger. Wziął ofiarowane mu jabłko i od razu je ugryzł. Sporo wysiłku go kosztowało, by nie pokazać rodzinie Bernardone, jak bardzo jest wygłodzony. Mimo to, zjadł jabłko, nim powiedział: – Bardzo dziękuję – a w międzyczasie młody Franciszek też znikł w sąsiednim pokoju.
Ser Bernardone powiedział przepraszająco:
– Jego matka się martwi, że chłopiec idzie na wojnę – a Roger widział, że nie tylko ona.
Rozdział trzeci
Dzień był gorący i Roger mocno się pocił pod zbroją. Arsenał w Asyżu zaopatrzył go w rynsztunek zrobiony na wyższego mężczyznę i niełatwo było go dopasować. Pleciona tunika i kołnierz z kolczugi, opancerzone rękawice, stalowy napierśnik i hełm z kapturem przylegały szczelnie do szyi i ramion, nie zostawiając otworu na perugiańskie strzały. Tylko kolczuga na nogach była giętka. Wykonanie pozostawiało wiele do życzenia i Roger początkowo myślał, że dano mu coś, czego nikt inny nie chciał. Później, gdy zobaczył asyską armię w komplecie, zdał sobie sprawę, że nie ma powodu do narzekań.
Armia Asyżu miała trzon złożony z około stu pięćdziesięciu najemników; sam diabeł chyba wiedział, skąd ich wzięli. Dowódca, śniady, jednooki mężczyzna, był prawdopodobnie Hiszpanem lub Portugalczykiem. Rogerowi udało się zamienić z nim parę słów i dowiedział się, że przybył on ze swoim wojskiem zaledwie dzień wcześniej. To tłumaczyło nagłą decyzję ataku na Perugię; konsulowie czekali na przybycie zawodowych żołnierzy, a teraz, gdy już tu byli, należało ich od razu wykorzystać. Najemnicy sporo kosztowali, a oszczędność stanowiła jedną z głównych kupieckich cnót.
To była w końcu wojna kupców przeciw kupcom.
Najemnicy byli wojskiem pieszym. Asyżanie mieli oddział kawalerii oraz kopijników, do których on sam miał należeć. Konie mieli dobre – wyglądały na bardziej godne zaufania niż jeźdźcy, w większości synowie bogatych mieszczan, przyzwyczajeni raczej do paradowania konno w pięknych strojach, a nie do prawdziwej walki. Była też gwardia cywilna, sześć czy siedem setek obywateli uzbrojonych w co popadnie – miecze, piki, łuki i strzały, a nawet maczugi nabite żelaznymi gwoździami – prymitywną imitację straszliwego niemieckiego morgensterna.
Wszystkie siły liczyły niewiele ponad tysiąc walczących mężczyzn.
Roger pomyślał o Perugii, dumnym mieście na wzgórzu, będącym schronieniem dla wielu szlachetnie urodzonych z ich uzbrojoną świtą. Zastanawiał się, co dawało konsulowi Reviniemu taką pewność, że Asyż wygra. Revini wyglądał na człowieka rozsądnego i tak też mówił. Ale może liczył na element zaskoczenia i tu akurat mógł mieć rację. Nikt w Perugii nie wydawał się przejmować wojną. Nikt z nim nawet o tym nie rozmawiał, oprócz najstarszego z trzech braci Pisanich, a on też potraktował to tylko jako argument, by nikomu w tym czasie nie udzielać pożyczek... Byłoby zabawnie włamać się do jego solidnego biura i wziąć jako legalny łup to, czego odmówiono jako pożyczki! Tak również mogło się zdarzyć. Na wojnie wszystko jest możliwe, jak mawiał jego ojciec.
Jechali przez szeroką Równinę Umbryjską. Gdzieś przed nimi, we mgle porannego słońca, leżały wzgórza Perugii.
Połowa kopijników tworzyła straż przednią. Za nimi jechał ze swoim korpusem pułkownik, Gentile da Fabriano, szlachcic. Pomimo sentymentu, jaki Asyż żywił do demokracji, konsulowie mieli dość rozsądku, by na dowódcę wyprawy wyznaczyć szlachetnie urodzonego. Konsulowie! W oczywisty sposób naśladowali starożytny Rzym. Czterech żołnierzy niosło barwy Asyżu – sztandar miał szeroki, pionowy pas z inicjałami S.P.Q.A. – Senatus, Populusque Asisianum1. Cienie Cezara i Pompei! Ci ludzie szczęśliwie nie zdawali sobie sprawy ze swej śmieszności.
Ale to był taki niedorzeczny czas, kiedy każde małe miasto uważało się za niezależne królestwo. Odkąd Mediolańczycy pokonali cesarza Barbarossę pod Legnano jakieś dwadzieścia pięć lat temu, wszystkim mieszczanom wydawało się chyba, że mogą być równi każdemu na świecie.
Pułkownik da Fabriano był silnym mężczyzną i przynajmniej