– Cóż, tak, tak sądzę.
– Zatem takie pytanie musi pochodzić od Boga jako źródła wszystkich dobrych rzeczy. Dlatego On sam podsunął nam to pytanie. Dlaczego nie miałby na nie odpowiedzieć, skoro sam chciał, byśmy Mu je zadali?
Oczy Piersa rozszerzyły się. Otworzył usta i znowu je zamknął. Gdzieś z tyłu dobiegło go ciche, przeciągłe gwizdnięcie. Odwracając się w siodle, zobaczył na twarzy Robina wyraz łagodnej niewinności. Znów się odwrócił.
– Widać, że uczą cię dialektyki w klasztorze – powiedział lekko schrypniętym głosem.
– To część programu – potwierdził chłopiec, promieniejąc z radości.
Piers znów odchrząknął. Myślał intensywnie, tak intensywnie, że zaczął się pocić. Nie można pozwolić temu smarkaczowi wygrać w taki sposób. I nagle już wiedział. Był taki zadowolony, że nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Obawiam się, że w twojej teorii jest luka – powiedział. – Czy twój opat nie wspomniał, że zawsze pytałeś: „Czym jest Bóg?”. A z jego dalszych słów wywnioskowałem, iż ma nadzieję, że któregoś dnia znajdziesz na to odpowiedź. Innymi słowy, jeszcze jej nie znalazłeś. Bóg nie odpowiedział na twoje pytanie. A przecież było dobre i jestem pewien, że zadałeś je z pokorą i skromnością. Co na to powiesz?
Oddychał ciężko. Ta potyczka umysłowa była równie wyczerpująca jak rycerski pojedynek. Ale miał wreszcie małego diabełka.
Mały diabełek wysłuchał go bardzo grzecznie. Potem powiedział:
– Byłem małym dzieckiem, kiedy zadałem to pytanie po raz pierwszy. Bóg odpowiada na nie od tamtej pory. Dowiedziałem się w szkole, że jest „Tym, który jest” i że jest Trzema Osobami w Jednej od początku czasu i tego, co powiedział o sobie, kiedy chodził po ziemi. Daje mi odpowiedź w drzewach, kwiatach i chmurach, i wszystkich takich rzeczach, ponieważ są piękne. Ale najlepszą odpowiedź dostałem, kiedy po raz pierwszy przyjąłem Komunię Świętą.
Piers milczał. Robin też tym razem nie gwizdnął.
Po chwili chłopiec powiedział wesoło:
– Wciąż mi odpowiada przez to, że coraz więcej wiem! Widzisz, ojciec opat nie miał na myśli tego, że dotąd mi nie odpowiedział. Chciał tylko wyrazić, iż ma nadzieję, że zmądrzeję i będę lepiej pojmował Jego odpowiedzi.
– Rozumiem – odrzekł Piers. Zaczął pocierać kolczugę na lewym ramieniu. Jego zbroja stała się matowa i bardzo brudna, Robin będzie miał sporo czyszczenia. – Jesteś zakonnikiem, dobrze – starał się mówić spokojnie. – Wielu jest takich jak ty na Monte Cassino?
– Obecnie jest nas siedemnastu oblatów – padła prostoduszna odpowiedź.
Twarz chłopca znów się rozjaśniła nieprawdopodobnym uśmiechem i powiedział:
– To ładnie z twojej strony, że pozwalasz mi tyle mówić.
– Ależ skąd – powiedział Piers, oszołomiony. Bo w pierwszej chwili sporym zaskoczeniem była dla niego przemiana ze sromotnie pokonanego dialektyka w życzliwego dorosłego, który po prostu dał chłopcu mówić, by mógł zapomnieć o tym, co przeszedł. Ta przemiana zaczęła mu sprawiać przyjemność. Bo przecież dał chłopcu mówić. Inny mężczyzna by się tym nie przejął albo sam opowiadałby mu sprośne historie. A on dał chłopcu sposobność mówienia na temat, który najwyraźniej bardzo lubił. Może dlatego został mnichem: bo najbardziej lubił myśleć i mówić o Bogu.
Poprawił się w siodle. Świat naprawdę nie był taki zły. Dobrze się czuł bez żadnego wyraźnego powodu. Młody Akwinata był miłym chłopcem. Zachichotał.
– Hej, Robinie! Co sądzisz o naszym małym teologu?
Robin Cherrywoode uniósł żółte krzaczaste brwi.
– Skończy jako arcybiskup, jeśli nie będzie uważał.
Twarz chłopca poczerwieniała.
– Naprawdę tak myślę, młody paniczu – powiedział dobrodusznie Robin. – Nie żartuję.
Tomasz energicznie potrząsnął głową.
– Co w tym złego? – zapytał z uśmiechem Piers. – Nie chcesz być arcybiskupem?
– Och nie... nie... nigdy.
Co za ulga móc się roześmiać.
– A dlaczego nie, mój chłopcze?
– Arcybiskupi mają tyle innej pracy, że nie zostaje im czasu na myślenie.
– Któregoś dnia zmienisz zdanie – zapewnił go Piers. Ku jego zdziwieniu Robin pojawił się u jego boku i podał mu tarczę. Wziął ją odruchowo, przeszukując już oczami horyzont. Coś błyszczącego zbliżało się z wawrzynowego zagajnika po prawej stronie. Jeźdźcy, uzbrojeni i galopujący bardzo szybko. Pięciu... dziesięciu... dwudziestu i więcej. Ścisnął kopię. To nie mogli być ludzie Caserty, nadjeżdżali z przeciwnego kierunku. Odsiecz dla Monte Cassino? Na to było ich za mało.
Słyszał ich teraz.
– Jedź za mną, chłopcze.
Tomasz podniósł wzrok.
– To ludzie z Akwinu, panie. Widzę flagę. – Jechał jednak posłusznie za Piersem. – Prowadzi ich mój brat Landulf – dodał po chwili.
Piers zakręcił kopią i wbił ją ostrzem w ziemię. Usłyszał, jak dowódca grupy warknął jakiś rozkaz. Po chwili byli otoczeni.
– Tu więc jesteś, braciszku mnichu – powiedział wesoło hrabia Landulf. Był dobrze zbudowanym młodym mężczyzną w wieku około dwudziestu pięciu lat, wcieleniem siły i sprytu. – Cesarz wykurzył cię dymem? Dobrze ci tak, molu książkowy. Widzieliśmy ten dym i matka się martwiła, więc postanowiliśmy się rozejrzeć, ja z tej strony, a ona z drugiej. Hej, Tomciu... jedź do hrabiny i powiedz jej, że mamy go, całego i zdrowego. Nie musi już płakać. Jedźcie. Z kim mam zaszczyt, rycerzu?
– Jestem sir Piers Rudde z drużyny jego lordowskiej mości księcia Kornwalii – powiedział Piers. – Twój brat, hrabia Reginald, prosił mnie, bym zaopiekował się waszym młodszym bratem, gdy się dowiedział, że przyłączyłem się do ludzi hrabiego Caserty.
Landulf wybuchnął śmiechem.
– Reginald też! Cała rodzina się zebrała, by cię ocalić, braciszku mnichu. Czy jesteś tego wart?... Witam, panie rycerzu. Zastanawiam się jednak, co cię skłoniło, by przyłączyć się do Caserty – osobiście wolałbym walczyć sam z pół tuzinem wieśniaków z widłami niż iść na wojnę z tym parszywym psem – wybacz, jeśli jesteś jego przyjacielem. Ładnie z twojej strony, że opiekujesz się dzieckiem. Czy zaszczycisz nas swoją wizytą w Rocca Secca? Matka nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym cię tu zostawił, więc miej nade mną litość. To tylko pół godziny jazdy stąd.
Piers przyjął grzecznie zaproszenie i kawalkada ruszyła. Mały Tomasz nie wypowiedział ani słowa od przybycia hrabiego Landulfa, ale też nie miał okazji. Jakże niepodobni byli do siebie trzej bracia: wojownik, poeta i mnich. Landulf jechał u jego boku, mówiąc przez cały czas.
– Jeżeli Caserta dowodzi, niewiele pewnie zostanie z Monte Cassino. Nie podoba mi się to, co robi, ale muszę przyznać, że wkłada w to całe serce.
– Sądzę, że musi słuchać cesarza – odparł wymijająco Piers.
– Oczywiście, tak jak my wszyscy. Mam nadzieję, że dobrze mnie zrozumiałeś: jeżeli cesarz chce zburzenia Monte Cassino, niech tak będzie. Jestem