Łagodne światło. Louis de Wohl. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-257-0583-1
Скачать книгу
kapelanowi później, przy śniadaniu, a ojciec Thorney pogłaskał go z czułością po głowie. „Czy nie wiesz, że Nasz Pan musiał zostać ukrzyżowany, abyśmy ty i ja, i my wszyscy zastali bramy nieba otwarte, kiedy przyjdzie nasza godzina?” Długo nad tym myślał, a potem zwiesił głowę. Wyglądało na to, że nie było wyjścia. A jednak, przynajmniej mogli go bronić trochę lepiej.

      A teraz on miał być jednym z tych, którzy pojmą i zabiją tego, który codziennie przy ołtarzu reprezentował Chrystusa. Te straszne słowa zostały użyte przeciw niemu, Piersowi Rudde...

      – Nie mam rozkazu, by zabijać – wyznał szczerze. – Ja... nie podoba mi się to wszystko. Jestem Anglikiem.

      – Słyszę – odrzekł stary mnich ze słabym uśmiechem. – Byłem w twoim kraju bardzo dawno temu... będzie prawie pół wieku. Właśnie zaczynali przebudowywać piękną katedrę w Canterbury.

      – Wznosi się – powiedział Piers – ale jeszcze nie zaczęli głównej nawy.

      – Budowa zajmuje dużo czasu – odrzekł ze smutkiem stary mnich – a tak mało go potrzeba, żeby zburzyć. Święty Benedykt założył ten dom... Znał go czcigodny Beda i święty Anzelm, i święty Bernard... a popatrz, co dzieje się teraz. – Stłumił jęk i przygryzł wargę. Widać było, że bardzo cierpi.

      – Nie powinieneś nic mówić, ojcze opacie – mruknął z niepokojem jeden z mnichów.

      Opat... oczywiście, przecież nosił pektorał. Opat Monte Cassino, jednego z najstarszych i najbardziej znanych chrześcijańskich klasztorów. „To właśnie mnie szukasz. Dlatego pozwól tamtym odejść”.

      Ciało starego człowieka zesztywniało w walce z atakiem bólu, a jego oddech stał się ciężki.

      – Dobrze, drogi bracie... On jeszcze mnie nie chce... chyba. – Potem zwrócił się do Piersa: – Co tutaj robisz, synu? Powiedziałeś, że ci się to nie podoba.

      – Szukam młodego chłopca, czcigodny opacie: jego brat, hrabia Reginald z Akwinu, prosił, bym się nim zaopiekował i dopilnował, by nie został ranny.

      Zakonnicy spojrzeli po sobie.

      – Jeśli dam go pod twoją opiekę – odrzekł powoli opat – czy zawieziesz go bezpiecznie do domu? Zamek jego rodziny jest niedaleko stąd.

      – Zawiozę go bezpiecznie do domu, czcigodny opacie.

      – Jest tutaj – rzekł starzec. – Podejdź do mnie, Tomaszu.

      Gruby, mocno zbudowany chłopak siedział z tyłu, jeszcze jedna blada twarz i czarny habit. Teraz podszedł do opata i przyklęknął u jego boku.

      – Tomaszu, synu, to kładzie kres twoim studiom... chociaż nic oprócz śmierci nie może położyć kresu modlitwie. Chcę, byś pojechał do domu i pozostał przez jakiś czas w zamku twojej dobrej matki.

      Chłopiec w milczeniu opuścił głowę.

      Stary mnich uśmiechnął się do niego.

      – Nie wiem, czy ani kiedy spotkamy się znów na tym świecie, synu; chcę, byś pamiętał o jednym. Twoje pierwsze pytanie, gdy przybyłeś tu w wieku pięciu lat, brzmiało: „Czym jest Bóg?”. Wciąż o to pytałeś z taką żarliwością. Może jest życzeniem naszego Ojca w niebie, byś znalazł odpowiedź na to pytanie w sposób zrozumiały dla wielu ludzi. A teraz żegnaj. Benedicat te omnipotens Deus, Pater, et Filius, et Spiritus Sanctus. Divinum auxilium maneat semper tecum. Amen.

      Ramiona chłopca opadły, kiedy ręka opata nakreśliła nad nim znak krzyża.

      Ciężki łomot przerwał uroczystą ciszę, a podmuch gorącego wiatru wypełnił pomieszczenie. Mnisi zesztywnieli.

      Piers odwrócił się, nie całkiem wolny od zabobonnego lęku.

      – Niedobrze, panie – powiedział spokojnie Robin. – Górny budynek zawalił się częściowo... słyszysz? Kamienie wciąż lecą po naszych schodach.

      – Co oznacza...

      – Nie wiem, czy się stąd wydostaniemy, panie; ale jeśli tak, nie będzie to ta sama droga.

      – Rozejrzyj się, Robinie. Może nie będzie tak źle, jak myślisz.

      Giermek posłuchał go. Ale ledwo postąpił jeden krok na zewnątrz, odskoczył gwałtownie. Tępy odgłos toczącego się przedmiotu, potem następny i trzeci, a na koniec krótki, dudniący łomot.

      – Zostań tu, Robinie. Chyba masz rację.

      Usłyszeli głos opata:

      – Rycerzu... pokażę wam drogę wyjścia.

      Piers podniósł wzrok i zobaczył wąskie drzwi otwierające się powoli z tyłu pomieszczenia. Rozsuwały się na boki. Sekretne wyjście, oczywiście.

      – Może będziemy musieli skorzystać z tej samej drogi, jak tylko znów będę mógł chodzić – powiedział starzec. – Wyjdziecie za murem południowym. To liściasta część ogrodu i nikt nie powinien was zobaczyć.

      Piers nie mógł powstrzymać się od pytania:

      – Czy nie boicie się, że wydam was tym na zewnątrz?

      – Strach jest złym doradcą, synu. Musisz postąpić tak, jak chcesz, i tak, jak podpowiada ci sumienie. Idźcie. Będę się za was modlił.

      Młody Tomasz ucałował dłoń starca, wstał i przeszedł cicho sekretnym wyjściem. Piers pokłonił się opatowi i wyszedł za chłopcem na ciemny korytarz, którego kamienista podłoga kierowała się dość stromo ku górze.

      – Jesteś tam, Robinie?

      – Tak, panie. Czy widzisz chłopca przed sobą?

      – Nie.

      Robin wymamrotał coś niewyraźnie. Starzec wyglądał na uczciwego, ale nigdy nie można być pewnym tych cudzoziemców, a jeśli to była pułapka, chłopak zniknie, a oni wpadną do fosy albo lochu.

      Przez dłuższy czas szli po omacku coraz wyżej i wyżej w zupełnej ciszy: nie było to łatwe dla człowieka w pełnej zbroi i Piers musiał od czasu do czasu odpocząć minutę lub dwie. Po długim czasie ciemność zmieniła się w cienistą szarość... skądś dochodziło światło. Wąski korytarz skręcił nagle w prawo i Piers z westchnieniem ulgi zobaczył liście drzewa, nie, krzewów, oleandra i wawrzynu, i było tam powietrze, świeże powietrze, choć z domieszką spalenizny.

      Chłopiec też tam był, wyglądał, jakby się schował... nie, klęczał i modlił się. Biedne dziecko... to było okropne przeżycie dla kogoś tak młodego, doświadczenie, na które z pewnością nie był przygotowany, prowadząc spokojne, ukryte życie w klasztorze.

      Piers podszedł do niego. W oddali widział chmurę dymu wiszącą nad olbrzymim budynkiem, z którego wyszedł. Na szczycie pagórka stał oddział kuszników, a następny maszerował w stronę wioski... widział płaskie dachy domów. Oczywiście... wyprawa nie kierowała się tylko przeciw klasztorowi. Monte Cassino było małym królestwem, w którym klasztor pełnił funkcję cytadeli.

      Chłopiec wciąż się modlił, chyba w ogóle nie dostrzegał obecności Piersa. Jego brat poeta miał rację: był grubym chłopcem; „pulchnym” byłoby może lepszym określeniem, bladym, z kółkiem lśniących ciemnobrązowych włosów na starannie wygolonej głowie. Mały mnich, nawet jeśli nie miał jeszcze wieku wymaganego do złożenia trzech ślubów. Rodzice musieli złożyć w jego imieniu jakieś ślubowanie, kiedy zabrali go po raz pierwszy do Monte Cassino, ale to nie było wszystko. Dlaczego mu to zrobili? Z pewnością było okrucieństwem skazać dziecko na surowe życie w „ubóstwie, czystości i posłuszeństwie” w wieku, kiedy prawdopodobnie nie miał jeszcze własnego zdania w tej sprawie. Mógł wyjść później, gdyby chciał, ale skąd miał wiedzieć,