Pożegnanie domu. Zofia Żurakowska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zofia Żurakowska
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
– Da sobie radę, dosyć ma mocy. Cóż to, myślicie, że już zapomniałem gdzie, co tu u nas jest?

      I rzeczywiście dała sobie radę – huczała oczywiście mocno jak dynamo, ale zwycięsko wtoczyła się na twardą drogę lasu i już dalej szła lekko, lekceważąc wszelkie dziury i grudy.

      Spotkali matkę, gdy wracała, pozwalając biec wolnym truchtem zasłużonej mucce. Była tak uszczęśliwiona, że ani chwili się nie namyślając, rzuciła lejce mucki, wyskoczyła z wózka i chwyciwszy głowę brata w swoje ręce, całowała ją, całowała bez pamięci, w oczy, czoło, włosy… Śmiała się przy tym radośnie i dziecięco. Mucka, korzystając z zamieszania, zeszła z drogi między drzewa, zaczepiła kołem wózka o pień i szczypała od niechcenia trawkę.

      Wuj Dymitr zdecydował, że matka wraca z nim, autem, a że i chłopcy chcieli także, więc zawołano chłopca z leśniczówki i powierzono mu zrównoważoną i życzliwą Muckę.

      Wuj Miś powiózł daleką, okólną drogą, przez las piszczanecki i Zorohów. Matka siadła obok brata, a chłopcy w głębi.

      I zaraz zaczęła się ta najdziwniejsza historia, która tyle potem zaważyła w życiu Niżpolskim.

      Zaledwie ruszyli, wuj Dymitr półgłosem rzekł do matki:

      – Trzeba ocalić jednego człowieka.

      – Kogo? – zapytała matka równie cicho.

      – Jednego. Schowałem go w rządowym lesie pod Sokołówką.

      – Dobrze – powiedziała matka – a co mu grozi?

      – Kara śmierci.

      Wtenczas to Nik oprzytomniał i krzyknął nagle jak ktoś, kto wbrew własnej woli spełnia obowiązek.

      – Wuju! My wszystko słyszymy tutaj!

      Na chwilę nastała cisza, potem wuj Miś powiedział:

      – Wiem, że potraficie milczeć.

      – Tak – odpowiedzieli Olek i Nik razem.

      Wuj Miś mówił więc dalej już głośno:

      – To jest legionista. Poddany rosyjski, który, wzięty w niewolę przez Niemców, wstąpił do legionów. Złapali go. Później opowiem ci o tym. Mieli rozstrzelać. Udało mi się, udało cudem ocalić go i tu przywieźć. Na szczęście miałem komenderówkę w te strony. Tymczasem zostawiłem go w lesie. Ale co dalej z nim robić?

      Automobil szedł wolniutko, hucząc strasznie. Widocznie wuj Miś naumyślnie powstrzymał jego bieg, nie spiesząc się do domu.

      – Trzeba było zaraz przywieźć go do nas – powiedziała matka.

      – Tak, ale ja nie mogę go tu przywieźć – powiedział wuj Miś. – Jestem zamieszany w sprawę jego zniknięcia. Gdyby go tu wykryli, od razu byłbym posądzony i rozstrzelany. Jestem w wojsku: rozumiesz, nie mogę, Marto. Trzeba, żeby w Niżpolu nikt się nawet nie domyślał, skąd on jest i że ma coś wspólnego ze mną. Trzeba, żeby przyjechał do was zupełnie naturalnie, jak ktoś, kogo się spodziewacie, żeby zajął u was jakąś posadę.

      – To może być nasz korepetytor – powiedział Nik, przejęty i podniecony.

      – Tak, korepetytor albo sekretarz Augusta. Trzeba, żeby siedział w domu i jak najmniej miał styczności z ludźmi. Postaram się potem wyprawić go zagranicę. Na razie nie sposób. Musi gdzieś przeczekać.

      – To wszystko głupstwo – powiedziała matka – nieraz już wspominałam w domu, że muszę wziąć korepetytora do Tomka, więc nie zdziwi służbę nowy przybysz. Żadne władze wojskowe ani cywilne nigdy do Niżpola nie zaglądają. Wojska idą traktem, omijając nas. Zdaje mi się, że nic mu u nas nie będzie grozić. Ale jak go dostawić? Niepodobna, aby przyszedł piechotą, bo to wywołałoby zdziwienie służby. Niepodobna także posyłać po niego konie do lasu, bo jak upozorować jego tam bytność? Trzeba, żeby wszystko odbyło się jak najnaturalniej. Może mógłby wrócić do Żytomierza i tam w hotelu poczekać na konie?

      – Niepodobna – rzekł wuj Miś. – Żytomierz pełen wojska: niechże by go spotkał ktoś znajomy! Zresztą ranny jest w nogę, mocno kuleje.

      Wtenczas Nik powiedział nagle:

      – Tak można zrobić: mama każe zaprzęgać, żeby jechać po korepetytora do Żytomierza. W ostatniej chwili, gdy konie już będą pod gankiem, my z Olkiem poprosimy głośno o pozwolenie pojechania po niego. Mama pozwoli. Michałka odprawimy do stajni i sami pojedziemy. W lesie poczekamy trochę i wrócimy z korepetytorem.

      – Dobrze – powiedziała matka po chwili namysłu, a wuj Dymitr puścił maszynę czwartą szybkością i pędzili już cicho do domu.

      Matka odwróciła się do chłopców i powiedziała jeszcze:

      – Tomkowi, Marcie, mademoiselle: ani słowa. Nikomu.

      – Nikomu – powtórzyli chłopcy.

      Już dojeżdżając, wuj Dymitr rzekł do matki:

      – Przykro jest decydować bez Augusta, ale wiem, że się zgodzi!

      – Naturalnie – odpowiedziała matka.

      – Potem z nim razem naradzimy się, co zrobić, abyście wy nie byli narażeni w razie czego.

      – Tak, potem, potem.

      I już stali pod filarami, a Filipek otwierał drzwiczki samochodu.

      Rozdział VIII. Dyplomatyczne zapytanie

      W szczerym polu, gdy ostatnie chaty Niżpola pozostały daleko w dole, Nik powiedział do Olka:

      – A jeżeli on nam nie zechce zaufać? Pomyśli, że jesteśmy szpiedzy nasłani i nie pojedzie z nami, tylko ucieknie?

      Olek wiedział doskonale, że nie, bo jacy tam znowu szpiedzy! Ale przypuszczenie Nika zainteresowało go.

      Wydało mu się romantyczne. Powiedział, że szkoda, iż nie wzięli kartki od wuja Dymitra.

      – W takich wypadkach bierze się pierścień, sygnet. Kartka mogłaby wpaść w niepowołane ręce – odrzekł Nik z miną człowieka, który zęby zjadł na wykradaniu więźniów i oszukiwaniu szpiegów.

      Po chwili zaś powiedział znowu:

      – I musimy także sami bardzo uważać, bo a nuż weźmiemy kogoś innego, za tego legio… a prawda, wuj Miś kazał go nazywać panem Andrzejem, więc za tego pana Andrzeja?

      – Przecież wuj Miś powiedział nam wyraźnie, gdzie go znajdziemy! – zirytował się Olek. – Co ty, Niku, wynajdujesz jakieś trudności i niebezpieczeństwa! Sprawa jest prosta jak bagnet.

      – Właśnie, że nie taka prosta, jak się wydaje – powiedział Nik ponuro.

      Jechali dłuższą chwilę w milczeniu, wzdłuż pola kwitnącej koniczyny. Na zielonej, bujnej powierzchni, gdzieniegdzie brązowiały wygryzione płaty, jak łysina poczynająca ogałacać uwłosioną gęsto głowę.

      – Psia kość, jaka to kanianka na tej koniczynie – zaklął Olek.

      – Mój drogi – przerwał mu porywczo Nik – tu nie o kaniankę chodzi, tylko o pana Andrzeja. Przecież mogło się tak zdarzyć, że ktoś nadszedł w to miejsce, gdzie siedział i musiał się ukryć gdzie indziej. A jeżeli my się natkniemy na tego innego i spytamy go, czy to on był w legio… czy to on jest właśnie tamtym, którego…

      – Nie można powiedzieć, żebyś się jasno wyrażał – rzekł drwiąco Olek.

      – Do kroćset! Przecież i tak wszystko rozumiesz! – rozgniewał się Nik.

      – Rozumiem.

      – No więc, czego się czepiasz?

      – Ja się