Pożegnanie domu
Pożegnanie domu
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
Tam skarb mój,
gdzie serce moje
Moim towarzyszom niedoli,
dzieciom z Rusi,
którym wydarto Dom i Ziemię,
książkę tę poświęcam.
– A jeśli komu droga otwarta do nieba,
tym co służą Ojczyźnie —
Część I. Pożegnanie domu
Rozdział I. Morze ciche
Dno morskie jest twarde i gofrowane.
Przy pierwszej kąpieli Ania twierdziła nawet, że jest za twarde i że ją nogi bolą. Powiedziała do panny Marii:
– Nie mas pojęcia, panno Mario, jak mnie te podeswy bolą!
Ale chłopcy ją wyśmieli.
– Ono pozornie tylko jest twarde – objaśnił Nik – ale poskrob palcem, a zobaczysz, jakie jest jedwabiste. Nie ma na świecie piasku bardziej jedwabistego niż na dnie morza.
Naturalnie więc Ania od razu uznała, że piasek na dnie morza jest bardziej jedwabisty niż gdzie indziej, bo Nik przecież zawsze wiedział, co mówił.
Pierwszy to raz w życiu Olek, Marta, Nik, Tom i Ania byli nad morzem. Zdawało się im dawniej, że doskonale znają morze z książek i z opowiadań ciotecznego rodzeństwa, Reni i Alego, którzy co roku spędzali parę miesięcy nad oceanem. Często nawet, w polu, patrząc na daleki siny rąbek lasu, Nik przymrużał oczy i mówił: „Tak właśnie musi wyglądać morze z daleka” – a w lecie, kiedy jezioro Niżpolskie wysychało trochę i robiła się plaża, bawili się w rybaków i połów śledzi.
Ale morze to było naprawdę zupełnie co innego. Kiedy po długiej i uciążliwej drodze, z Wołynia do Połągi[1], po raz pierwszy wyszli na plażę i spojrzeli w bezmiar fal świecących w słońcu, wieczyście ruchliwych, a tak czarująco wesołych, przez dłuższą chwilę nie byli w stanie przemówić. W końcu Nik powiedział:
– Wolałbym, żeby było spienione.
– Ba! Przecież to morze, nie ocean – rzekł Tom – i w dodatku wcale nie ma wiatru, więc skąd się ma pienić?
– Sam czytałeś w przewodniku, że w lipcu Bałtyk jest spokojny i gładki jak staw – dodał Olek – za to na wiosnę zobaczyłbyś dopiero!
– Na wiosnę, to nawet jezioro w Niżpolu się pieni – rzekł z pogardą Nik – gdy dorosnę, zostanę marynarzem i nieraz zobaczę burzę na pełnym morzu i na oceanie.
Ta przyszłość niedaleka ogromnie go pocieszyła i zaraz morze zaczęło mu się bardzo podobać. Można sobie wyobrazić, że się wcale nie kończy – myślał, patrząc przymrużonymi oczyma na drgającą powierzchnię wody. Nigdzie się nie kończy… nigdzie…
Do Połągi przyjechali tylko z matką i panną Marią, pan Charlęski nie mógł bowiem opuszczać Niżpola w lecie, w czasie zbiorów.
Zajęli białą willę nad samą plażą i rozpoczęło się życie najbardziej urocze, między niebem, piaskiem a wodą.
Wkrótce cała gromada, spalona na słońcu, wyglądała jak plemię afrykańskich Murzynów, a panna Maria twierdziła stanowczo, że nie będzie miała odwagi wieźć z powrotem, przez cały kraj, takiego zastępu dzikich ludożerców.
Dnie płynęły tak do siebie podobne jak fala do fali. Wszystko przestało istnieć, poza tą przepaloną słońcem Połągą. Niżpol rozpłynął się w przestrzeni: ojciec, mieszkańcy Hołowina i wszyscy inni ludzie przestali istnieć. Zaledwie otwierało się nadeszłe listy, aby roztargnionym rzucić na nie okiem, a już gazet matka wcale nie brała do ręki.
Prawie co wieczór, przed zachodem słońca Olek z Nikiem szli na spacer, po plaży, w stronę granicy pruskiej. Panna Maria o tej porze kładła spać Anię i Toma, a matka siadała z Martą na stopniach balkonu willi i patrzała w czerwono płonące fale.
Olek z Nikiem szli po mokrym, twardym piasku, hen, aż do miejsca, gdzie na granicy nieszkodliwie groźny żołnierz rosyjski przestrzegał ich, że dalej „nie lzia[2]”.
Dnia tego szli i szli bez końca, tak zatopieni w rozmowie, iż nie widzieli nic wokoło.
Nagle Nik odwrócił się, spojrzał i rzekł:
– A wartownika dzisiaj nie ma!
Olek aż oniemiał ze zdziwienia.
– A to dopiero! – wykrzyknął – gdzież się podział?
– Ładny żołnierz, nie ma co mówić!
– Moglibyśmy tak dojść aż do Memla[3] – powiedział Nik z zadowoleniem.
– Ba! A granica pruska? Myślisz, że Prusacy tak samo jej pilnują jak Moskale[4]? Nie ma obawy. Lepiej wracajmy, bo nas jeszcze tu przyłapią.
Zawrócili tedy i szli, milcząc, w kierunku Połągi. Nikowi wydało się nagle bardzo głupie, że ludzie pokrajali sobie ziemię w kawałki, na tych granicach postawili straż i nie przepuszczają się wzajemnie bez jakichś specjalnych ceremonii, Bóg wie, po co to wszystko!
W połowie drogi wpadła na nich Marta, czerwona, z rozwianymi włosami. Z daleka już krzyczała coś, czego nie można było zrozumieć.
W końcu zrozumieli – mówiła, że jest wojna.
– Co, znowu za wojna! – rzekł niedowierzająco Olek.
– Wojna! – powiedziała zdyszana Marta – będą się wszyscy zabijać.
Rozdział II. Morze spienione
– Nie wiem doprawdy, dlaczego taki się popłoch zrobił w tej głupiej Połądze – mówił Olek, siedząc na kupie piasku – wszyscy latają jak podsmoleni, a na plaży nie ma żywego ducha. Ogromne wrażenie robi ta wojna na wszystkich niańkach i mamkach; zupełnie jak gdyby to ich niemowlęta miały iść na front! I nie rozumiem, dlaczego mama chce zaraz wracać do Niżpola?
– Jak to nie rozumiesz! – wykrzyknął Nik, który był podniecony bardziej jeszcze od owych mamek i nianiek – czyż nie widziałeś okrętów niemieckich płynących w stronę Libawy[5]? Jeśli ją zajmą, to którędy wrócimy do domu?
– Phi! Nie zajmą tak od razu – rzekł niedbale Olek, wiercąc patykiem dziurę w piasku.
Właściwie Olek udawał obojętnego dla szyku. Wydawało mu się w bardzo dobrym tonie być zimnym i cynicznym, wśród tego tłumu wzruszonych i przerażonych kobiet i dzieci. W gruncie rzeczy sam był głęboko przejęty i ciągle obliczał w duchu, ile lat musiałaby trwać wojna, aby i on mógł w niej wziąć czynny udział.
– Mógłbym pójść do wojska mając lat… szesnaście… no, siedemnaście ostatecznie, a że mam czternaście, więc jeszcze dwa, trzy lata. Psia kość, najwyżej przecież będzie trwała pół roku – zakończył głośno, z goryczą.
– A ja mam nadzieję, że nas zaraz wezmą – powiedział Nik – jesteśmy przecież duzi i mocni. Ale wiesz, co ci powiem? nawet nie wiem, czy bym tego chciał… bić się w szeregach rosyjskich… Hm… Wiesz co? Uciekajmy do Francji.
Olek wcale się nie zdziwił tym, że Nik odpowiedział na to, o czym on myślał – przecież zawsze tak było. Natomiast rozgniewał się i nazwał go głupcem.
– Właśnie! Bardzo Francuzi potrzebują takich jak ty smarkaczy – (Nik miał dopiero dwanaście lat). – Na pewno bez nas nie dadzą sobie rady. Może nawet powierzą nam dowództwo armii…
Tom