Pożegnanie domu. Zofia Żurakowska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zofia Żurakowska
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
pojedzie z nami wieczorem, bo teraz pełno poborowych na drogach.

      – Wiesz co? – powiedział wuj Miś. – Weźmiemy konie wuja Ryszarda i pojedziemy.

      – Ba! – wykrzyknęła olśniona propozycją Marta – ale przecież nie zmieścimy się wszyscy w powozie, a w dodatku wuj Ryś może przyjechał bryczką… nie wiesz, Tom?

      – Powozem, ale któż to wie, może sam wraca dziś do Hołowina i nie zechce nam dać koni.

      – To się go nie będziemy pytać – zdecydował wuj Dymitr… i poszedł pertraktować ze starszymi.

      Wyniki tych pertraktacji okazały się pomyślne i zaraz po zjedzeniu śniadania pani Charlęska z Martą, Anią, Tomem i panną Marią pojechała do Niżpola, zostawiając starszych chłopców pod opieką wujów do chwili przysłania po nich koni.

      Rozdział VI. Powitanie domu

      W samo południe wjeżdżała pani Charlęska z dziećmi do Niżpola. Kiedy powóz wtoczył się między białe niżpolskie chaty, Marta stanęła na ławeczce, twarzą do koni i patrzała w daleką perspektywę wiejskiej drogi, na końcu której, w miejscu, gdzie gościniec zawracał na lewo, widniała szeroka, żelazna brama, wsparta na dwu labradorowych[11] kolumnach.

      Za tą bramą był park i dom. Z biciem serca Marta pomyślała o tej chwili, w której roztworzą się obie połowy bramy, a powóz wtoczy się na żwir alei, między zielone trawniki.

      „Tam jest mój dom, mój najdroższy dom” – myślała radośnie, ściskając mocno w rękach żelazną barierkę kozła.

      W głębi powozu panna Maria powiedziała do matki:

      – Chwała Bogu, proszę Pani, już dojeżdżamy.

      – Tak – odpowiedziała matka – już, na szczęście! Zawsze w domu jest najlepiej!

      Tysiące razy już Marta słyszała ten frazes, ale prawdziwość jego objawiła jej się dopiero w tej chwili.

      Gdy powóz zatrzymał się na moście przed bramą, a furman zlazł z kozła, by ją otworzyć, Marta zobaczyła dom, swój biały dom, pod czerwonym dachem, opleciony winem, wsparty na długim szeregu białych kolumn. A potem, kiedy powóz toczył się po żwirze, Marta czuła, że serce jej skacze z radości i wzruszenia. Oczy jej obejmowały kwiaty płonące w słońcu, wnikały w wilgotną głębię parku, całowały okna domu, jedno po drugim, te okna, za którymi znajoma była każda rzecz, wiadomy każdy kąt i sprzęt każdy.

      Na turkot powozu z oficyny wypadł Sławian w zielonym fartuchu. Spojrzał, zniknął, wypadł na nowo i pędził już ku domowi; zapadł w drzwi kredensowe i wyłonił się u podjazdu w chwili, gdy konie stanęły.

      Między domem a oficyną zaroiło się; klucznica, spocona i czerwona jak dojrzałe jabłko, szła szybko, acz z godnością. Starszy służący, Łukasz, wyniknął zza lodowni i biegł, przeskakując kwietniki. Inne, mniej dostojne i niżej postawione istoty, kręciły się wokoło oficyny, nawołując w pośpiechu.

      – Bo to, proszę jaśnie pani, pan właśnie pojechał z rana do Czerniachowa – mówił Łukasz, zdejmując pled z nóg pani Charlęskiej – pod wieczór wróci. My się tu zupełnie dzisiaj jaśnie pani nie spodziewali, tylko czekali my ciągle na „telegramę”. Mało że trzy razy pan wyjeżdżał na kolej do Żytomierza.

      – Dzień dobry pani Czarnieckiej – powiedziała matka do klucznicy – czy wszystko dobrze?

      – Wszystko w porządku – odpowiedziała ochmistrzyni, ujmując podaną sobie rękę w sposób wytworny i delikatny. – Jak gdyby pani wczoraj wyjechała.

      – A mnie to już biorą do wojska – oznajmił Sławian i w tej chwili wydał się Marcie nadzwyczaj interesującym.

      W domu, we środku było chłodno i ciemnawo. Rolety zapuszczone, a meble osłonięte pokrowcami. Matka zaraz kazała pootwierać okna od północnej strony. Mówiła, że nie ma powietrza.

      – Czemuż się to tak szczelnie zamykacie? – zapytała Łukasza. – Rolety niech będą opuszczone tylko po słonecznej stronie, a od północy proszę pootwierać. I pokrowce! Proszę zaraz zdjąć pokrowce.

      – Żeby my się jaśnie pani spodziewali, to byłoby wszystko jak należy. A tak, to ja spytałem pana: „Może by tak pozamykać pokoje, bo na co się mają niszczyć od słońca i much?”. A pan powiedział: „Dobrze, zamknij, Łukaszu i nałóż pokrowce. I owszem, niech się nie niszczy, póki pani nie ma”. A pan mieszkał w gabinecie, to tu nawet i nikt nie chodził.

      Ale Marta już dawno nie słuchała tej rozmowy. Biegła z pokoju do pokoju, pełna radości i wesela.

      Otóż nareszcie i jej pokoik. Własny. Niebieskie łóżko nakryte kapą – puste. Wszystko znajome, a jak gdyby obce. Grzecznie, równiutko ustawione, porządne, uprzejme i chłodne. Lampka przed obrazem niezapalona, obraz ogołocony z kwiatów i pnączy, klęcznik jakiś ceremonialny, a biureczko niby śpiące czy umarłe?

      Marta wyjęła z szuflady teczkę, kałamarz, i próbowała przestawić parę krzeseł. Wszystko na próżno!

      Tom wsunął głowę przez drzwi i powiedział, ale nie do Marty, tylko tak, w powietrze.

      – A ja idę do parku, bo tu nie ma co robić.

      – Idę z tobą – zawołała Marta i razem wybiegli przez ten zimny, ogromny, właściwie pusty salon, w którym właśnie Łukasz zdejmował pokrowce i otwierał oszklone drzwi na północny taras.

      Marta powiedziała ze smutkiem:

      – Bo w domu coś się zmieniło!

      – Nic się nie zmieniło – zaprotestował Tom – tylko jest pusty. Nikt nie mieszka.

      – A papo?

      – Papo sobie mieszkał w gabinecie, w kancelarii, na toku! A zresztą papo to nie mama.

      Ale w parku było zupełnie tak jak dawniej, tylko dwa razy piękniej. Wszędzie się słały kwiaty purpurowe, żółte, szafirowe. Trawniki nisko skoszone lśniły jak atłas, a jezioro ciche, głębokie, dobrotliwe, połyskiwało gładką taflą. Łabędzie wypłynęły z ciemnego kanału i wolniutko sunęły w stronę przystani, a na wodzie pozostawiały koła coraz szersze.

      Marta powiedziała, że już przenigdy więcej nie wyjedzie z domu.

      – A ja wyjadę – rzekł Tom. – Ale potem zaraz wrócę, bo wracać jest najprzyjemniej.

      Część II. Wuj Dymitr

      Rozdział VII. Sprawka wuja Dymitra

      – No i cóż ci się zmieniło, odkąd jest ta wojna? – spytał Tom Nika, gdy raz, zawieszeni między niebem a ziemią, siedzieli na starym orzechu włoskim. – Dwa lata już trwa, a wcale nie jest inaczej niż przedtem!

      – Jest inaczej – rzekł Nik stanowczo. – Nic dziwnego jednak, że tego nie spostrzegasz, gdyż jak i dawniej jesteś małym i głupim chłopcem.

      Tom nie obraził się – rzucił niedojrzałym orzechem w Huka, który kręcił się niecierpliwie pod drzewem, trafił go w nos i zadowolony z celności swego strzału rzekł spokojnie:

      – Bo to, że jest teraz mniej koni, że zamiast służących są mali chłopcy, że zabrali Łukasza, ogrodnika i innych i że się nie jada czterech potraw na obiad, to nie jest żadna zmiana. Ja przynajmniej tego zmianą nie nazywam. A ty, Olku?

      Olek, głęboko nad czymś zadumany, powiedział bezmyślnie: „I ja także” – a potem nastała cisza.

      Ale Nik czuł, czuł doskonale, że wszystko jest inaczej, tylko nie wiedział co. Naturalnie, że wcale nie myślał o tym, że się nie jada czterech potraw i że się nie wyjeżdża na zimę do Warszawy, i że służby


<p>11</p>

labradorowy – zrobiony z labradoru a. labradorytu; labrador: minerał, jeden z krzemianów, charakteryzujący się mieniącą się barwą (zjawisko irydyzacji), niebieskawą, zielonawą a. różowawą, którego złoża odkryto w XVIII w. na półwyspie Labrador (stąd nazwa), labrador jest składnikiem skał magmowych zw. labradorytami; w budownictwie używa się tafli oszlifowanego labradorytu do ozdobnego wykładania wybranych powierzchni np. kolumn.