– To nie wypada prosić o taką drobną rzecz – powiedział Tom, który zawsze wiedział co wypada, w jakim miejscu, a co nie. – Ale jeżeli obraz będzie odsłonięty, to znaczy, że pojedziemy dziś, a jeżeli nie, to nie – zaprorokował.
Obraz był odsłonięty.
Po wyjściu brata i dzieci matka pozostała sama z Anią w hotelu.
Z początku kręciła się po pokojach, pakując i składając rzeczy; coraz jednak stawała w oknie i długo patrzała w ulicę.
W końcu włożyła kapelusz, związała budkę[9] Ani na kokardę i wyszły.
– Dokąd idziemy, Musiu? – spytała Ania.
– Do Ostrej Bramy – odpowiedziała matka.
Szły ulicą zalaną słońcem, a tak natłoczoną, że z wolna tylko można było się posuwać.
Szły sobie, trzymając się mocno za ręce, wśród tłumu dorosłych i dzieci, żołnierzy i cywilnych, strojnych dam, panów i pospólstwa.
Wszyscy wokoło byli ożywieni i krzykliwi. Szable dzwoniły po chodniku, trąbki samochodowe buczały ostrzegawczo, oberwani chłopcy wykrzykiwali nazwy gazet, a ponad tym gwarem, daleko w górze brzmiał dzwon kościelny.
W jakimś miejscu trzeba było przeciąć ulicę, którą płynęły niekończące się szeregi żołnierzy. Matka z Anią zatrzymały się więc na skraju chodnika i stały wśród gęstego tłumu.
Żołnierze szli. Szereg za szeregiem, oddział za oddziałem. Szli, szli i szli. A potem jechali na koniach, z muzyką.
Ania była zachwycona. Trąby złociste błyszczały w słońcu i tak wspaniale, triumfalnie grały!
Ania ściskała matkę za rękę i skakała na jednej nodze.
Nagle spostrzegła, że ręka matki drży w jej małej dłoni. Podniosła oczy i zobaczyła rzecz zdumiewającą.
Matka odchyliła głowę w tył, zamknęła oczy, a twarz jej była zalana łzami. Usta uśmiechały się, a łzy jak grad spływały po policzkach, odbijały się o kołnierz żakietu i spadały aż na ręce.
Ania szarpnęła ręką matki.
– Musiu! – krzyknęła groźnie. – Dlaczego Musia płacze?
Matka nic nie odpowiedziała. Zawróciła i poszła wolno w stronę hotelu, ściskając mocno rękę Ani.
Muzyka dolatywała z daleka, a żołnierze ciągle szli.
Ania już się nie spytała drugi raz.
Rozdział V. Różne poglądy na pakowanie i rozpakowywanie
Wuj Dymitr wysłał z Wilna depeszę do Niżpola, oznajmiając dzień powrotu, ale od razu na poczcie powiedziano mu, że nie jest rzeczą pewną, czy depesza dojdzie we właściwym czasie, a nawet czy w ogóle dojdzie.
I widocznie nie doszła, bo na stacji w Żytomierzu nie znaleziono niżpolskich koni. Wuj Miś chciał zaraz brać dorożki i jechać do Niżpola, ale matka nie zgodziła się na to. Zdecydowała się zajechać do hotelu i stamtąd posłać wiadomość do domu.
Franciszek, portier hotelu, do którego zawsze zajeżdżano, ucieszył się nadzwyczajnie, zobaczywszy panią Charlęską z dziećmi, znał on wszystkich ziemian okolicznych i każdego witał jak osobistego przyjaciela.
– A myśmy się tu już niepokoili o panią – mówił, prowadząc gości do przeznaczonych dla nich pokojów. – Bo to ta Połąga, to nad samą podobno granicą? To prawie nie ma dnia, żeby ktoś mnie nie zapytał: „Franciszku, a przyjechała już pani Charlęska z dziećmi?”. Bo to u nas, proszę pani, hotel pełniusieńki, szpilki by nie wsadził. Ale dla jaśnie pani to zawsze się miejsce znajdzie.
– Czemuż to taki zjazd? – spytała matka.
– Wojna, proszę pani, wojna! – powiedział Franciszek z taką dumą, jak gdyby ta wojna była jego osobistą zasługą.
– Jednych biorą do wojska… – tu zwrócił się do wuja Dymitra i rzekł z odpowiednio zasmuconą miną – kto by to pomyślał, Panie święty, że i pan hrabia nałoży mundur!… Drugim zabierają konie, automobile, to każdy by chciał swoje ocalić. Więc: a to do gubernatora, a to do generałów znajomych! A jeszcze inni to prosto przez ciekawość…
Nagle zatrzymał się i wykrzyknął ze szczerym oburzeniem:
– Ale ja tu gadam i gadam, a nic nie mówię, że pan Oleśnicki z Hołowina jest u nas przecież od dwóch dni. Filip, dawaj kuferki i leć pod czwarty, powiedz, że pani Charlęska z dziećmi przyjechała.
Wuj Ryszard przyszedł zaraz, uściskał siostrę i jej dzieci i spytał o drogę. Z roztargnieniem wysłuchawszy opowieści, zaraz zaczął narzekać na to, co się działo. Mówił, że nie będzie już czym jeździć, bo zabierają automobile i konie, że musiał przerwać rozbudowę cukrowni, a z kopalni Labradoru zabrali połowę robotników.
Matka słuchała tego dosyć obojętnie, a zainteresowała się dopiero, gdy zaczął utyskiwać na powołanie do wojska służby, robotników i parobków. Wówczas jęła wypytywać, kogo mianowicie wzięli i z wielkim smutkiem słuchała tej długiej listy.
– Mój Boże! – mówiła. – Więc i Kiryluka wzięli! Sześcioro dzieci w chacie i taka bieda! Ach, i Iwana, w tym roku się ożenił z dziewczyną niżpolską, biedna kobieta! Czy nie można by go uwolnić?
Wuj Ryszard parsknął śmiechem: „Uwolnić? Teraz? W czasie wojny? Zabierają na front gubernatorskich synów, najwpływowszych urzędników i panów, nie tylko Kiryluków i Iwanów! Na to nie ma rady”.
Potem opowiedział, że żona jego, ciocia Halszka z Reną i Alim są teraz w Paryżu, dokąd uciekli z Ostendy, i że nie chce, on, wuj Ryszard, aby wracali przed końcem wojny, która dłużej trwać nie może niż dwa, trzy miesiące. A Marietka ciągle w klasztorze w Zbylitowskiej Górze – niech tam przeczeka wojnę.
I znowuż zaczął narzekać na żelazne prawo, które zaczęło rządzić światem.
Wujowi Misiowi widać strasznie to obrzydło, bo opuścił starszych i przeszedł do drugiego pokoju, gdzie Marta pomagała pannie Marii wyjmować z kufrów potrzebne do przebrania się rzeczy. Stanął przy niej i powiedział:
– Strasznie lubię pakować, ale nie cierpię rozpakowywać. Ty także?
Marta zdziwiła się.
– Ja? Nie! Ja właśnie lubię rozpakowywać.
– To dlatego – objaśnił wuj Miś – że ty wolisz dojeżdżać, a ja wyjeżdżać, zawsze wyjeżdżać.
Tom, który siedział na czarnym kufrze i piętami wybijał na jego boku wojennego marsza, powiedział:
– Przecież po to się właśnie wyjeżdża, ażeby dojechać, więc co wuj Miś sobie myśli?
– Ach, Tomku! – wykrzyknęła Marta. – Jak ty się wyrażasz? Czyż można do starszych mówić: „co wuj sobie myśli”?.
– Ja przecież nie powiedziałem „co wuj sobie myśli!”, tylko: „co wuj sobie myśli?”. To było zapytanie.
Wuj Miś śmiał się.
– Ależ tak, tak – powiedział – to było zapytanie, a nie wykrzyknik! Otóż ja sobie myślę, że w ogóle ludzie wyjeżdżają rzeczywiście po to, żeby dojechać, ale ja…
– Tak