Pożegnanie domu. Zofia Żurakowska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zofia Żurakowska
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Nik nie umiał powiedzieć, co przez to rozumie i wolał dać za wygraną. Żeby zaś zagadać tę sprawę, zaproponował, aby wszystkie modły pod Ostrą Bramą były wytężone w celu ubłagania Matki Boskiej, aby dziś jeszcze był pociąg do Niżpola. Strasznie mu się już chce do domu.

      – To nie wypada prosić o taką drobną rzecz – powiedział Tom, który zawsze wiedział co wypada, w jakim miejscu, a co nie. – Ale jeżeli obraz będzie odsłonięty, to znaczy, że pojedziemy dziś, a jeżeli nie, to nie – zaprorokował.

      Obraz był odsłonięty.

      Po wyjściu brata i dzieci matka pozostała sama z Anią w hotelu.

      Z początku kręciła się po pokojach, pakując i składając rzeczy; coraz jednak stawała w oknie i długo patrzała w ulicę.

      W końcu włożyła kapelusz, związała budkę[9] Ani na kokardę i wyszły.

      – Dokąd idziemy, Musiu? – spytała Ania.

      – Do Ostrej Bramy – odpowiedziała matka.

      Szły ulicą zalaną słońcem, a tak natłoczoną, że z wolna tylko można było się posuwać.

      Szły sobie, trzymając się mocno za ręce, wśród tłumu dorosłych i dzieci, żołnierzy i cywilnych, strojnych dam, panów i pospólstwa.

      Wszyscy wokoło byli ożywieni i krzykliwi. Szable dzwoniły po chodniku, trąbki samochodowe buczały ostrzegawczo, oberwani chłopcy wykrzykiwali nazwy gazet, a ponad tym gwarem, daleko w górze brzmiał dzwon kościelny.

      W jakimś miejscu trzeba było przeciąć ulicę, którą płynęły niekończące się szeregi żołnierzy. Matka z Anią zatrzymały się więc na skraju chodnika i stały wśród gęstego tłumu.

      Żołnierze szli. Szereg za szeregiem, oddział za oddziałem. Szli, szli i szli. A potem jechali na koniach, z muzyką.

      Ania była zachwycona. Trąby złociste błyszczały w słońcu i tak wspaniale, triumfalnie grały!

      Ania ściskała matkę za rękę i skakała na jednej nodze.

      Nagle spostrzegła, że ręka matki drży w jej małej dłoni. Podniosła oczy i zobaczyła rzecz zdumiewającą.

      Matka odchyliła głowę w tył, zamknęła oczy, a twarz jej była zalana łzami. Usta uśmiechały się, a łzy jak grad spływały po policzkach, odbijały się o kołnierz żakietu i spadały aż na ręce.

      Ania szarpnęła ręką matki.

      – Musiu! – krzyknęła groźnie. – Dlaczego Musia płacze?

      Matka nic nie odpowiedziała. Zawróciła i poszła wolno w stronę hotelu, ściskając mocno rękę Ani.

      Muzyka dolatywała z daleka, a żołnierze ciągle szli.

      Ania już się nie spytała drugi raz.

      Rozdział V. Różne poglądy na pakowanie i rozpakowywanie

      Wuj Dymitr wysłał z Wilna depeszę do Niżpola, oznajmiając dzień powrotu, ale od razu na poczcie powiedziano mu, że nie jest rzeczą pewną, czy depesza dojdzie we właściwym czasie, a nawet czy w ogóle dojdzie.

      I widocznie nie doszła, bo na stacji w Żytomierzu nie znaleziono niżpolskich koni. Wuj Miś chciał zaraz brać dorożki i jechać do Niżpola, ale matka nie zgodziła się na to. Zdecydowała się zajechać do hotelu i stamtąd posłać wiadomość do domu.

      Franciszek, portier hotelu, do którego zawsze zajeżdżano, ucieszył się nadzwyczajnie, zobaczywszy panią Charlęską z dziećmi, znał on wszystkich ziemian okolicznych i każdego witał jak osobistego przyjaciela.

      – A myśmy się tu już niepokoili o panią – mówił, prowadząc gości do przeznaczonych dla nich pokojów. – Bo to ta Połąga, to nad samą podobno granicą? To prawie nie ma dnia, żeby ktoś mnie nie zapytał: „Franciszku, a przyjechała już pani Charlęska z dziećmi?”. Bo to u nas, proszę pani, hotel pełniusieńki, szpilki by nie wsadził. Ale dla jaśnie pani to zawsze się miejsce znajdzie.

      – Czemuż to taki zjazd? – spytała matka.

      – Wojna, proszę pani, wojna! – powiedział Franciszek z taką dumą, jak gdyby ta wojna była jego osobistą zasługą.

      – Jednych biorą do wojska… – tu zwrócił się do wuja Dymitra i rzekł z odpowiednio zasmuconą miną – kto by to pomyślał, Panie święty, że i pan hrabia nałoży mundur!… Drugim zabierają konie, automobile, to każdy by chciał swoje ocalić. Więc: a to do gubernatora, a to do generałów znajomych! A jeszcze inni to prosto przez ciekawość…

      Nagle zatrzymał się i wykrzyknął ze szczerym oburzeniem:

      – Ale ja tu gadam i gadam, a nic nie mówię, że pan Oleśnicki z Hołowina jest u nas przecież od dwóch dni. Filip, dawaj kuferki i leć pod czwarty, powiedz, że pani Charlęska z dziećmi przyjechała.

      Wuj Ryszard przyszedł zaraz, uściskał siostrę i jej dzieci i spytał o drogę. Z roztargnieniem wysłuchawszy opowieści, zaraz zaczął narzekać na to, co się działo. Mówił, że nie będzie już czym jeździć, bo zabierają automobile i konie, że musiał przerwać rozbudowę cukrowni, a z kopalni Labradoru zabrali połowę robotników.

      Matka słuchała tego dosyć obojętnie, a zainteresowała się dopiero, gdy zaczął utyskiwać na powołanie do wojska służby, robotników i parobków. Wówczas jęła wypytywać, kogo mianowicie wzięli i z wielkim smutkiem słuchała tej długiej listy.

      – Mój Boże! – mówiła. – Więc i Kiryluka wzięli! Sześcioro dzieci w chacie i taka bieda! Ach, i Iwana, w tym roku się ożenił z dziewczyną niżpolską, biedna kobieta! Czy nie można by go uwolnić?

      Wuj Ryszard parsknął śmiechem: „Uwolnić? Teraz? W czasie wojny? Zabierają na front gubernatorskich synów, najwpływowszych urzędników i panów, nie tylko Kiryluków i Iwanów! Na to nie ma rady”.

      Potem opowiedział, że żona jego, ciocia Halszka z Reną i Alim są teraz w Paryżu, dokąd uciekli z Ostendy, i że nie chce, on, wuj Ryszard, aby wracali przed końcem wojny, która dłużej trwać nie może niż dwa, trzy miesiące. A Marietka ciągle w klasztorze w Zbylitowskiej Górze – niech tam przeczeka wojnę.

      I znowuż zaczął narzekać na żelazne prawo, które zaczęło rządzić światem.

      Wujowi Misiowi widać strasznie to obrzydło, bo opuścił starszych i przeszedł do drugiego pokoju, gdzie Marta pomagała pannie Marii wyjmować z kufrów potrzebne do przebrania się rzeczy. Stanął przy niej i powiedział:

      – Strasznie lubię pakować, ale nie cierpię rozpakowywać. Ty także?

      Marta zdziwiła się.

      – Ja? Nie! Ja właśnie lubię rozpakowywać.

      – To dlatego – objaśnił wuj Miś – że ty wolisz dojeżdżać, a ja wyjeżdżać, zawsze wyjeżdżać.

      Tom, który siedział na czarnym kufrze i piętami wybijał na jego boku wojennego marsza, powiedział:

      – Przecież po to się właśnie wyjeżdża, ażeby dojechać, więc co wuj Miś sobie myśli?

      – Ach, Tomku! – wykrzyknęła Marta. – Jak ty się wyrażasz? Czyż można do starszych mówić: „co wuj sobie myśli”?.

      – Ja przecież nie powiedziałem „co wuj sobie myśli!”, tylko: „co wuj sobie myśli?”. To było zapytanie.

      Wuj Miś śmiał się.

      – Ależ tak, tak – powiedział – to było zapytanie, a nie wykrzyknik! Otóż ja sobie myślę, że w ogóle ludzie wyjeżdżają rzeczywiście po to, żeby dojechać, ale ja…

      – Tak


<p>9</p>

budka – kapelusz ze sporym daszkiem osłaniającym twarz.