Popow dotarł do domu grubo po dwudziestej trzeciej. Mieszkał na czwartym piętrze zniszczonej chruszczówki z widokiem na brzozowy las i dwa kominy pobliskiej ciepłowni.
Po raz pierwszy wejście po schodach sprawiło mu tyle trudności. Czuł się jak Hillary po zdobyciu Mount Everestu, tyle że bez radości zwycięstwa.
Nie spał ponad dwie doby! Myśli kłębiły mu się bezładnie, tak że nie potrafił rozróżnić wydarzeń ostatnich dni, prostego następstwa faktów, i jak automat mimowolnie powtarzał wciąż w myślach sekwencje ze spotkania z Krupą. Wydawało mu się, że zrealizował wszystko, co sobie zaplanował, ale nie miał z tego nawet cienia satysfakcji.
Z pewnym trudem odnalazł w kieszeni klucze i po omacku trafił do zamka, oswojony z chronicznym brakiem żarówki na korytarzu. Wszedł do mieszkania, wyłączył alarm, rzucił na podłogę torbę z mokrym ręcznikiem i usiadł na taborecie w ciemnym przedpokoju. Jak wyrwane z albumu zdjęcia przesuwały mu się przed oczami obrazy z jego życia, ułożone w niezrozumiałym dlań porządku.
Ogarnęło go wydobywające się gdzieś z wnętrza bolesne odczucie samotności. Chciało mu się krzyczeć. Usłyszeć własny głos, wlewający się w każdy zakątek pustego mieszkania wypełnionego nieruchomą ciszą.
Był na to przygotowany, wiedział od początku, że będzie mógł liczyć tylko na siebie i że będzie musiał sam podejmować decyzje. Ale dopóki nie stało się to, co się stało, uważał, że jego los toczy się zwyczajnie, całkiem naturalnie. Wydawało mu się, że zawarł coś w rodzaju umowy na życie, która w rzeczywistości jest tylko grą albo zabawą i z której zawsze można zrezygnować. Teraz nie mógł sobie nawet przypomnieć, czy się zastanawiał, jaką podjąć decyzję. Czy miał jakiś wybór?
Ciąg wydarzeń, który rozpoczął się kilka dni wcześniej, i wszystko to, co się potem stało, zlewało się w jedno, bez początku i końca.
Gdzieś wewnątrz tkwiła jednak uporczywa myśl, że musiał to zrobić, by ratować siebie i innych. Nie szukał usprawiedliwienia. Tak było! Taka była prawda! Istniała niezależnie od niego. Czy tego chciał, czy nie. Dlatego było mu jeszcze ciężej, że los akurat jemu przydzielił to zadanie.
Siedział nieruchomo w ciemnym przedpokoju na małym taborecie, który dotąd służył mu tylko do wiązania butów, i szeroko otwartymi oczami patrzył w głąb czarnego korytarza. Niewyraźny obraz zaczął z wolna falować, a po chwili zakrył się mgłą.
Jak mały chłopiec, zdziwiony swoją pierwszą raną, otarł ręką łzę z policzka i spróbował, czy jest słona.
Była sobota rano, piętnaście po siódmej. Ciepły dzień w pustej niemal Warszawie.
Konrad wszedł do biura ostatni. Sara siedziała już w swoim pokoju nad dokumentami, które dostała wczoraj, a M-Irek rozpakowywali w swoim pokoju bagaże pełne elektronicznych gadżetów, katalogów i broszur, świeżo przywiezionych z wyprawy do Chin. Sekundował im Marcin, odganiany jak natręt przez kolegów, którzy traktowali swoje rzeczy jak świętość i nie pozwalali nikomu ich dotykać. Przynajmniej dopóki sami się nimi nie pobawili.
Konrad wszedł do pokoju M-Irka i przywitał się z każdym z osobna.
– Widzę, że jak zwykle nie traciliście czasu – powiedział, patrząc na imponujący zestaw elektroniki, rozłożony już na stole zgodnie z jakimś tajemnym porządkiem.
– To jeszcze nie wszystko! Z Szanghaju jedzie dwieście kilogramów cargo! – odezwał się z dumą Mirek.
Konrad pokiwał z uznaniem głową, lecz widać było, że sukcesy M-Irka w Chinach są teraz dla niego mało ważne.
– Musiałem was ściągnąć, bo mamy sprawę niecierpiącą zwłoki… Spaliście w samolocie? – zapytał z nieco formalną troską.
– Spaliśmy wyśmienicie! Jesteśmy do dyspozycji – odpowiedział tym razem Irek, bo tak już mieli uzgodnione, że mówią na zmianę. Żeby było sprawiedliwie.
– Odebrałeś Lutka? – zwrócił się Konrad do Marcina. – W jakim jest stanie?
– Lutek? Nastrój ma dobry. Jak zawsze bojowy. Nie znać po nim żadnej choroby. Jest w domu…
– Jedź po niego! – polecił Konrad.
Znał Lutka od lat. Można nawet powiedzieć, że poznał go bardzo dobrze, choć nie przyszło mu to szczególnie trudno, bo Lutek był całkowicie przejrzysty i mówił tylko wtedy, gdy miał rozkaz. Można było go akceptować albo nie – inna możliwość nie wchodziła w rachubę. Dlatego Konrad doskonale wiedział, że gdyby nawet coś Lutkowi dolegało, nikt by tego nie zauważył.
Lutek nie był zawodowym oficerem wywiadu, choć kierował w Wydziale małą trzyosobową sekcją takich jak on. Był oficerem GROM, przeszedł wojnę na Haiti i w Bośni, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Z wyróżnieniem ukończył kurs snajperski w Tampie na Florydzie i przyswoił sobie wszystkie inne – trudne do zrozumienia, a tym bardziej do opisania – umiejętności oddziałów specjalnych. Potrafił wykonać zadania niewykonalne. Jego fizyczna i psychiczna odporność dawała gwarancję sukcesu we wszystkim, czego się podjął. A do zadań podchodził z pełną odpowiedzialnością. Mówił niewiele, nigdy nie dyskutował… no, chyba że ktoś próbował się mądrzyć na temat broni, wyposażenia wojskowego, technik obserwacji czy walki.
Konrad przygarnął go do Wydziału, gdy dowiedział się, że po odejściu z GROM bez emerytury ten komandos pracuje jako bramkarz w knajpie na Czerniakowie. Lutek nie potrafił i nie chciał zrozumieć meandrów nowej rzeczywistości. Dlatego napisał raport, zabrał swój worek i poszedł sobie.
– Kiedy go przywieziesz, niech przyjdzie do mnie. Wy też… – zwrócił się Konrad do M-Irka.
– A ja? – zapytał Marcin.
– Tak, ty też!
Konrad wyszedł z pokoju i poszedł do Sary, która zauważyła go już znacznie wcześniej i dyskretnie obserwowała, rozdarta między myślą o tym, co się dzieje w pokoju M-Irka, a lekturą wojennego raportu profesora Bardy.
– Pracujesz? – zapytał z grzeczności, bo to było przecież oczywiste.
– Niezwykle ciekawa historia! – powiedziała z uczuciem, jakiego Konrad dotąd u niej nie zauważył. – Wspaniały człowiek ten profesor Barda, chciałabym go poznać. Wiesz… – usadowiła się wygodnie w skórzanym fotelu i założyła ręce za głowę – miałeś rację, mówiąc wczoraj przy piwie, że politycy widzą w tym zupełnie co innego niż my. Mimo że to się wydarzyło tyle lat temu, podstawowe zasady pracy wywiadu wcale się nie zmieniły. Są satelity, elektronika, GPS i tego typu gadżety, ale najważniejszy jest zawsze człowiek.
– Gdy byłem na szkoleniu w TSS6 w Stanach kilka lat temu, poznałem Davida Barretta, założyciela tej szkoły – wtrącił Konrad, choć prawie nigdy nie wspominał o kursach, jakie przeszedł za granicą. – Powiedział kiedyś przy piwie coś, co utkwiło mi w pamięci na zawsze. „Jedyną rzeczą, jaka zmienia się na ulicach i w zaułkach wszystkich miast świata, są imiona graczy i technologia, której używamy, ale gra jest wciąż ta sama”. Taki truizm, ale brzmi dobrze.
– Rzeczywiście. Dobrze powiedziane – skomentowała dosyć obojętnie i zdawkowo. – Mogę sobie wyobrazić, co znajduje się w tej skrzyni – wróciła szybko do tematu i zawahała się na chwilę, jakby chciała powiedzieć coś specjalnego, coś ważnego. – To są materiały operacyjne sowieckiego