– Nie wiedziałem, że Zarubin był naczelnikiem Wydziału Polskiego S. To ciekawe. Słyszałem, że pracował nad polskimi oficerami będącymi wówczas w naszej niewoli… Wspaniały człowiek! Legenda! Szkoda, że został tak potraktowany po powrocie z USA. – Krugłow sprawiał wrażenie, że dobrze zna tę postać.
– Tak czy inaczej po dwudziestym drugim czerwca oryginalne materiały zaginęły. W Centrali zachowała się jedynie korespondencja między Brześciem a Moskwą. W tym czasie Zarubin ciągle był w podróży i do Brześcia nie zaglądał zbyt często. Przed wybuchem wojny kierował naszą siatką w Jugosławii. Natomiast nad bieżącą pracą Wydziału sprawował pieczę niejaki Pokrowski, po którym słuch zaginął. Nie wiadomo też, co się stało po wybuchu wojny z naszymi nielegałami w Polsce, a było ich troje. Do września trzydziestego dziewiątego roku prowadzili w Polsce czterech agentów. Zresztą, co jest oczywiste, nikt pewnie wtedy nie miał głowy zajmować się tą sprawą. Zawierucha wojenna, Polska zeszła na daleki plan… Zarubin wyjechał w czterdziestym pierwszym roku do naszej rezydentury w USA. Dopiero w czterdziestym drugim Stalin polecił intensyfikację pracy wywiadowczej w sprawach polskich. Pamiętaj, że nielegalna rezydentura w Warszawie była tylko fragmentem naszych działań na tym kierunku. W tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku Zarubin na polecenie Centrali sporządził notatkę, w której odtworzył z pamięci swoją wiedzę na ten temat. Było tego sporo, ale zapamiętał tylko dwa nazwiska naszych agentów. Między innymi niejakiego Henryka Złotowskiego, znanego w przedwojennej Polsce opozycyjnego działacza i ukrytego sympatyka Związku Radzieckiego.
– Byli wtedy tacy Polacy?! – roześmiał się Krugłow.
– Posłuchaj teraz! – powiedział Lebiedź ze zgrabnie zagranym przejęciem. – Jeden z naszych archiwistów, młody entuzjasta, zaczął dłubać przy tej sprawie. I co się okazało! Złotowski zmarł w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku w Londynie. Jego żona, arystokratka, w czterdziestym piątym roku wyszła ponownie za mąż, za pułkownika Tadeusza Zielińskiego, i po wojnie oboje wrócili do Polski. Zieliński był represjonowany i zmarł w więzieniu. Zobacz, to wszystko ustalił nasz entuzjasta na podstawie internetu! I teraz! – Generał wyraźnie dozował napięcie. – Z notatki Zarubina wynika, że Złotowski wyjechał z Polski przed wybuchem wojny tylko z żoną i córką, a jego syn został u rodziny w kraju. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku miał osiem lat…
– Zieliński, o ile wiem, to w Polsce popularne nazwisko – wtrącił Krugłow. – Są ich tysiące. Jak u nas Iwanowów…
– Znasz jakiegoś Zielińskiego w Polsce? – zapytał Lebiedź, patrząc z szerokim uśmiechem na Krugłowa, i zaraz dodał: – Właściwie to pytanie powinienem postawić naszemu prezydentowi.
– Nie… No nie… niemożliwe! Nie… – Krugłow wyprostował się w fotelu i sięgnął po papierosy. – Coś się chyba popierdoliło temu twojemu młodemu entuzjaście – powiedział niepewnym tonem, ale nieschodzący z twarzy Lebiedzia uśmiech nie pozostawiał wątpliwości, że nie ma racji.
– Daj spokój! Stanisław Zieliński, prezydent Polski? – Krugłow czuł, jak krew napływa mu do twarzy. – No to się Władimir Władimirowicz ucieszy! Prezent na urodziny jak znalazł. Popatrz, tyle nam krwi napsuł na Ukrainie! I to kto? Syn naszego agenta i komunisty!
– Mało tego! Rodzina Złotowskich to przechrzty! A w obecnej Polsce to chyba jeszcze gorzej. Rozumiesz? – powiedział głośno Lebiedź. – Nasze archiwum to złoto, to serce, mózg i nerw wywiadu. Znaleźliśmy teczkę carskiej ochrany na Złotowskiego, z czasów gdy studiował w Petersburgu. Wyobrażasz sobie! Trzeba jednak pamiętać, że każde archiwum żyje własnym życiem i jeżeli niewłaściwie się z nim obchodzisz, może bardziej zaszkodzić niż pomóc. Taki syndrom Mitrochina. To czegoś uczy, nie? Ludzie przychodzą i odchodzą, a archiwum trwa i wciąż się powiększa…
– Co my możemy z tym zrobić? Masz jakiś pomysł? Mój szpiegowski siódmy zmysł mówi mi, że mamy klucz do tej cholernej Polski! – stwierdził z entuzjazmem Krugłow.
Jaki ty jesteś naiwny i arogancki, Krugłow! – pomyślał generał Lebiedź. Jak ty możesz doradzać prezydentowi?! Trzeba będzie o tym porozmawiać z Władimirem Władimirowiczem. Zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, człowieku z siódmym zmysłem, że ta sprawa może jeszcze bardziej zaszkodzić nam niż Polakom – szybko ocenił, wciąż się uśmiechając.
– Oczywiście! W rzeczy samej! – odpowiedział z nieuchwytną ironią. – Może nie klucz, tylko wytrych, który może, ale nie musi otworzyć drzwi. Wszystko zależy od tego, czy zrobi go dobry ślusarz i do jakiego zamka. Innymi słowy, to nie jest takie proste, jak się wydaje, a to dopiero początek. Spójrz na całą sprawę jako oficer wywiadu, a nie urzędnik administracji. I co z tego, że to wiemy?! To za mało… żeby nawet zacząć myśleć o czymkolwiek. Jakie to może mieć korzyści dla Rosji, będziemy mogli ocenić dopiero wtedy, gdy wyeliminujemy wszystkie te aspekty, które mogą przynieść nam szkody, zarówno wewnętrzne, jak i międzynarodowe. Posłuchaj dalej… albo nie, zaczekaj chwilę – rzucił i od razu wstał, by nie dać Krugłowowi okazji do protestu. – Naczelnik Wydziału Polskiego, Misza Popowski, czeka. Będzie nam potrzebny do dalszej rozmowy.
– Tak. Słyszałem o nim. Syn Wiktora Stiepanowicza?
– Wiktor jest umierający… ma raka. To wspaniały człowiek. Znałeś go?
– Osobiście nie, ale słyszałem o nim wiele dobrego od prezydenta – odpowiedział Krugłow.
Lebiedź podszedł do interkomu.
– Tatiana, poproś Miszę – powiedział i wrócił na fotel. – Wiesz, Miszę nazywają nowym Tuchaczewskim, bo taki odważny, inny… niezależny. Bo kieruje ofensywą na Polskę! Widzisz… on rzeczywiście ma coś z Tuchaczewskiego.
– Oby to nie było jego przekleństwem! – odparował Krugłow, jakby nie lubił marszałka, i zapytał: – Jego ojciec był naszym rezydentem w Warszawie?
– Otóż to! Ale niejawnym. Bardzo długo, w latach siedemdziesiątych. Misza kończył tam szkołę. Stąd zna polski. Potem i on był w Warszawie, w naszej rezydenturze, przez sześć lat, od dziewięćdziesiątego pierwszego roku, o ile dobrze pamiętam. Polski wyszlifował tak, że jest prawie nie do odróżnienia. Spisał się nadzwyczaj dobrze! Pamiętasz operację „Luba”?
– Nie bardzo! Co to było?
– To był jeden z pierwszych elementów programu „Car Puszka”, który trwa do dzisiaj. Projekt „Luba” dotyczył polskiego premiera. Nie pamiętasz? – zapytał Lebiedź.
– Tak, tak! Teraz sobie przypominam! Jak to się zakończyło? – Krugłow kłamał, bo zupełnie tego nie pamiętał. Wówczas zajęty był już wyłącznie swoją karierą.
– Porozmawiamy o tym później, jak starczy czasu. Zaraz przyjdzie Misza i dokończymy to, co jest głównym tematem naszego spotkania. Zresztą warto, żebyś poznał bliżej naszą pracę na kierunku polskim, a Misza jest jej ważnym aktorem i zna szczegóły.
Lebiedź nie liczył na zainteresowanie Krugłowa. Chciał tylko zrobić na nim wrażenie, którym ten być może podzieli się z prezydentem. To z pewnością nie zaszkodziłoby samemu generałowi, tym bardziej że zamierzał zaproponować konkretne działania i liczył na to, że prezydent podejmie właściwe decyzje. Był już za stary i zbyt zmęczony, by tłumaczyć im, co jest odpowiednie, a co nie, i nie urazić przy tym ich wysokiego mniemania o swoich szpiegowskich kompetencjach.
– Nie przypominam sobie, żebyś ostatnio był na kolegium, kiedy omawialiśmy sprawy polskie – dodał z przekąsem.
Krugłow nie zareagował. Siedział zamyślony.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Michaił Popowski. Około