Bo czy w istocie nie brak było zapowiedzi końca? Te monstrualne żółte korzenie pokrzyw, które pod ziemią podstępnie oplątują korzenie innych roślin, niezwykle wybujały w tym roku powój, z pędami mocnymi jak powrozy. Zieleń wspina się po ścianach domów, po korze drzewa, wydaje się, że sięga do gardeł ludzi. Jabłka o wielu gniazdach nasiennych, jajka o dwóch żółtkach, chmiel, który rósł tak gwałtownie, że udusił jałówkę.
Mesjaszowi na imię Szabtaj Cwi. Skupiają się już wokół niego tysiące ludzi, którzy ciągną z całego świata, zbierają się, by zaraz ruszyć z Mesjaszem do Konstantynopola, gdzie ma on zedrzeć sułtanowi koronę z głowy i samemu ogłosić się królem. Jest przy nim jego prorok, Natan z Gazy, wielce uczony, który spisuje jego słowa i przesyła je w świat, do wszystkich Żydów.
I zaraz przyszedł do gminy lwowskiej list od rabina Barucha Pejsacha z Krakowa, że nie ma już czasu na czekanie – trzeba ruszyć do Turcji jak najszybciej i stać się świadkiem ostatnich dni. Należeć do pierwszych, którzy ujrzą.
Majer, ojciec Jenty, niełatwo dawał się porywać takim wizjom.
Gdyby było tak, jak mówicie, to Mesjasz przychodziłby w każdym pokoleniu, byłby co miesiąc to tu, to tam. Rodziłby się po każdym tumulcie i po każdej wojnie. Interweniowałby po każdym nieszczęściu. A ile ich było? Niezliczona ilość.
Tak, tak, kiwali głowami ci, co go słuchali. Miał rację. Ale każdy czuł, że tym razem to co innego. I znowu zaczęła się zabawa w znaki – obłoki, odbicia na wodzie, kształt płatków śniegu. Majer zdecydował się na wyprawę z powodu mrówek, które dostrzegł, gdy intensywnie o tym wszystkim myślał: szły po nodze od stołu, w szeregu, spokojnie i karnie, dosięgały blatu, tam jedna po drugiej zgarniały odrobiny sera, po czym wracały tak samo – spokojnie i karnie. To mu się spodobało i uznał mrówki za znak. Miał już uskładane pieniądze i towar, a że go ceniono wysoko jako człowieka rozważnego i mądrego, znalazł bez trudu miejsce w tej wielkiej wyprawie handlowej, która miała go w rzeczywistości doprowadzić do Szabtaja Cwi.
Jenta urodziła się kilka dobrych lat po całym tym wydarzeniu i dlatego nie jest pewna, czy będzie miała udział w świętości oczu swojego ojca, gdy oglądał oblicze Mesjasza. On i jego towarzysze: Mosze Halewi, jego syn i pasierb ze Lwowa, oraz Baruch Pejsach z Krakowa.
Z Krakowa do Lwowa, ze Lwowa przez Czerniowce na południe, na Wołoszczyznę, a im bliżej byli, tym cieplej się robiło, tym śniegu było mniej i powietrze stawało się bardziej pachnące i łagodniejsze, opowiadał potem ojciec. Wieczorami zastanawiali się nad tym, jak to jest, gdy Mesjasz przychodzi. Dochodzili do wniosku, że te nieszczęścia lat poprzednich były w istocie dobre, bo miały swój sens, zapowiadały przyjście zbawiciela, tak jak bóle zapowiadają narodziny nowego człowieka. Bo gdy świat rodzi Mesjasza, musi cierpieć, załamują się wszelkie prawa, tracą ważność ludzkie umowy, przyrzeczenia i przysięgi rozsypują się w pył. Brat rzuca się na brata, sąsiad nienawidzi sąsiada, ludzie, którzy żyli obok siebie, teraz w nocy podrzynają sobie gardła i piją swoją krew.
Delegacja lwowska zastała Mesjasza w więzieniu, w Gallipoli. Gdy oni wędrowali na południe z Polski, sułtan, zaniepokojony tumultem żydowskim i planami Szabtaja Cwi, pochwycił go i uwięził w twierdzy.
Mesjasz w więzieniu! Nie do pojęcia, jakże to? Wśród wszystkich przybyłych w tym czasie do Stambułu, nie tylko z Polski, zapanował wielki niepokój. Więzienie! Mesjasz w więzieniu, czy to może być, czy pasuje do proroctw, mamy przecież Izajasza?
Ale zaraz, a jakie to więzienie? I czy to jest więzienie? A co to jest w ogóle „więzienie”? Przecież Szabtaj Cwi, szczodrze zaopatrzony przez wiernych, mieszka w twierdzy Gallipoli niczym w pałacu. Mesjasz nie je mięsa ani ryb; mówią, że żywi się tylko owocami – i te, najświeższe, ściąga się dla niego z całej okolicy i przywozi statkami. Lubi granaty, dłubie długimi delikatnymi palcami w ich ziarnistych wnętrzach, wyłuskuje rubiny nasion i rozgryza je w swoich świętych ustach. Je niewiele – kilka ziaren granatu; podobno jego ciało czerpie życiodajną siłę wprost od słońca. Mówi się też w wielkiej tajemnicy – która jednak rozchodzi się szybciej, niż gdyby to była tylko mała tajemnica – że Mesjasz jest kobietą. Ci, co byli przy nim blisko, widzieli jego kobiece piersi. Jego skóra, gładka i różowa, pachnie jak skóra kobiety. W Gallipoli ma do dyspozycji wielki dwór i sale wyłożone kobiercami, gdzie udziela audiencji. Czy to jest więzienie?
Tak go znalazła delegacja. Najpierw czekali półtora dnia, tak wielu chętnych starało się o audiencję u Mesjasza w więzieniu. Przed ich oczami przelewał się podniecony różnojęzyczny tłum. Krzyżowały się spekulacje – co teraz będzie… Żydzi z Południa, smagli, w ciemnych turbanach, i Żydzi z Afryki, barwni jak ważki. Śmieszni Żydzi z Europy, ubrani na czarno, w sztywnych kołnierzach, które zbierały kurz niczym gąbki wodę.
Musieli dzień pościć, a potem wykąpać się w łaźni. W końcu dano im białe szaty i dopuszczono przed mesjański majestat. Był to dzień świąteczny, właśnie ustanowiony według nowego, mesjańskiego kalendarza. Bo Szabtaj Cwi zniósł wszystkie tradycyjne święta żydowskie, nie obowiązywało już Prawo Mojżeszowe, tylko inne, jeszcze niewysłowione, wobec którego nie wiadomo było, jak się zachować ani co powiedzieć.
Zastali go siedzącego na bogato rzeźbionym stolcu, w szkarłatnych szatach, w asyście świętobliwych mędrców, którzy zwrócili się do nich z zapytaniem, po co przyszli i czego chcą od zbawcy.
Było postanowione, że mówić będzie Baruch Pejsach, i on to zaczął opowiadać o wszystkich nieszczęściach kraju polskiego, a równocześnie o nieszczęściach Żydów polskich i na dowód przedłożył mu kronikę nieszczęść Majera ze Szczebrzeszyna pod hebrajskim tytułem Cok Ha-itim, czyli Ucisk czasów, wydaną kilka lat temu. Lecz kiedy Baruch płaczliwym głosem rozwodził się nad wojnami, chorobami, pogromami i niesprawiedliwością ludzką, Szabtaj nagle mu przerwał i wskazując na swoje szkarłatne szaty, wielkim głosem krzyknął: „Czyż nie widzicie koloru zemsty?! Jestem odziany w szkarłat, jako rzecze prorok Izajasz: dzień zemsty mam w sercu, a rok zbawienia już nadszedł!”. Wszyscy pochylili się, tak był ten głos mocny i niespodziewany. Potem Szabtaj zerwał z siebie koszulę i dał ją Izajaszowi, synowi Dawida Halewiego, a innym rozdał bryłki cukru i kazał im włożyć je do ust: „Oby się w nich młodzieńcza siła obudziła”. Majer chciał wtedy powiedzieć, że niepotrzebna im młodzieńcza siła, tylko życie w spokoju, ale Mesjasz krzyknął: „Milcz!”. Majer, jak to tylko on potrafił, spoglądał ukradkiem na zbawcę i widział jego łagodną, piękną twarz, miękkie rysy i niezwykłej urody oczy okolone rzęsami, wilgotne i mroczne zarazem. I widział, jak ciemne, wydatne usta Mesjasza jeszcze drżały z oburzenia i leciutko trzęsły się jego smagłe policzki bez zarostu, gładkie i zapewne miłe w dotyku jak najlepiej wyprawiony nubuk. I zdziwiło go bardzo, że piersi Mesjasza były rzeczywiście jak piersi kobiety, wydatne, o brązowych sutkach. Ktoś wtedy szybko narzucił na Mesjasza szal, ale widok tych nagich piersi pozostał w pamięci Majera do końca życia, a potem – jak to bywa z pamiętanymi obrazami – został podzielony na słowa i na powrót z tych słów złożony w głowach jego dzieci.
Sceptyczny Majer poczuł wtedy coś jakby ukłucie w piersiach, targnięcie wzruszenia, i musiało to głęboko zadrasnąć jego duszę, bo owo draśnięcie przekazywał swoim dzieciom, a potem wnukom. Ojciec Jenty, Majer, był bratem dziadka Eliszy Szora.
No i co? I tyle. Spisali to wszystko dokładnie, każdy ruch i każde słowo. Pierwszej nocy siedzieli w milczeniu, nie rozumiejąc, co się im właściwie przydarzyło. Czy to znak jakiś? Czy sami dostąpią zbawienia? Czy w obliczu końca czasów są w stanie objąć rozumem