„Chciałbym, żebyście byli jak sito i nie zatrzymywali tego, co niedobre i nudne” – mawiał do nas Isochar.
Dzięki praskim jeszcze znajomościom i dobrej opinii reb Mordkego zostaliśmy – ku naszemu szczęściu – obaj zatrudnieni, za całkiem dobre pieniądze, do pomocy trynitarzom, którzy wykupywali chrześcijańskich jeńców z niewoli tureckiej. Zajęliśmy miejsce po Żydzie, który zmarł nagle na jakąś gorączkę i którego szybko trzeba było zastąpić. Naszym zadaniem było zaopatrywać zakonników przez czas ich pobytu w Smyrnie; ponieważ byłem już biegły w tureckim, a i polski, jak już mówiłem, znałem całkiem nieźle, brali mnie też do tłumaczenia, przez co w niedługim czasie stałem się, jak mówią Turcy, dragomanem, czyli tłumaczem.
Wykupy odbywały się w porcie, trynitarze schodzili do tymczasowych cel, gdzie trzymano jeńców, i rozmawiali z nimi, skąd są i czy mają rodzinę, która mogłaby zapłacić za nich wykup i zwrócić braciom trynitarzom założone pieniądze.
Zdarzały się czasem zabawne historie, jak choćby pewnej włościanki spod Lwowa. Nazywała się Zaborowska, a jej mały synek, urodzony w niewoli, miał na imię Ismail. Ta kobieta o mało sama nie zaprzepaściła transakcji, gdy upierała się, że nie porzuci mahometańskiej wiary i swego syna Ismaila nie ochrzci, co dla braci trynitarzy było twardym orzechem do zgryzienia.
Tłumaczem, który też pracował dla trynitarzy, był pewien człowiek, który natychmiast przyciągnął moją uwagę, usłyszałem bowiem, jak rozmawiał z kimś po polsku, choć ubrany był w strój turecki. Miał wyjaśniałe od słońca włosy i podciętą krótko rudawą brodę. Budowy był krępej i mocnej – należało przypuszczać, że jest silny i wytrzymały. Przyglądałem mu się spod oka, ale nie chciałem go zaczepiać, dopóki nie nadarzyła się okazja. Zauważył kiedyś, że próbuję coś wytłumaczyć po polsku przybyszom z Małopolski, którzy wyprawili się aż tutaj, by wykupić swojego krewnego, podszedł do mnie i klepnąwszy w plecy, uściskał jak swojaka. „Skąd jesteś?”, zapytał bez ceremonii, co mnie żywo poruszyło, bo nigdy mnie tak serdecznie żaden szlachcic nie potraktował. Potem zaś odezwał się do mnie po hebrajsku całkiem sprawnie i po naszemu, po żydowsku. Głos miał głęboki, mógłby przemawiać. Musiałem mieć niemądrą minę, bo roześmiał się na cały głos, odchylając do tyłu głowę, tak że prawie mogłem mu zajrzeć do gardła.
Przywiodły go do Smyrny jakieś tajemnicze interesy, o których mówić nie chciał, twierdził natomiast, że jest księciem wyspy na morzu greckim, która nazywa się jego imieniem – Moliwda. Mówił o tym jednak w taki sposób, jakby zarzucał na nas wędkę – czy uwierzymy, czy damy się złapać. Mówił, jakby nie do końca wierzył samemu sobie, jakby miał w zanadrzu jeszcze kilka innych wersji, równie prawdziwych. Mimo to jakoś przylgnęliśmy do siebie. Wobec mnie zachowywał się po ojcowsku, choć był przecież niewiele ode mnie starszy. Wypytywał nas o Polskę – musiałem mu opowiadać całkiem zwyczajne rzeczy, które go widocznie cieszyły: jak się noszą szlachta i mieszczanie we Lwowie, jakie są sklepy, czy można się tam napić dobrej kaffy, czym handlują Żydzi, a czym Ormianie, co się jada i jaki alkohol pije. Prawdę mówiąc, nie byłem zorientowany w polskich sprawach. Opowiadałem mu o Krakowie i Lwowie, opisałem dokładnie Rohatyn, Kamieniec i Busk – moje rodzinne miasteczko. Muszę przyznać, że obaj nie umieliśmy uniknąć tych nagłych fal tęsknoty, które zalewają wędrowców, gdy znajdą się daleko od domu. Lecz mnie się wydawało, że on dawno domu nie widział, bo pytał o rzeczy błahe i dziwne. Za to w zamian opowiadał swoje przygody na morzu z piratami, a tak opisywał bitwy morskie, że nawet trynitarze w swoich białych habitach z krzyżami kucali przy nas, żeby posłuchać. Z braćmi przechodził na polski i z tego, jak z nim rozmawiali (wtedy jeszcze nie wszystko rozumiałem), widać było, że bardzo go cenią i traktują w sposób wyjątkowy, jak prawdziwego pana. Mówili o nim „hrabia Kossakowski”, co mi dziwnie dech zapierało, jako żem nigdy z bliska nie oglądał hrabiego, choćby tak dziwacznego.
Im dłużej znaliśmy tego Moliwdę, tym bardziej nas zadziwiał. Nie dosyć, że biegle czytał i mówił po hebrajsku, to znał jeszcze podstawy gematrii! Szybko wykazał się wiedzą, która daleko przekraczała horyzonty zwykłego goja. I mówił jeszcze po grecku, i nawet tureckie pismo zgłębił tak, że mógł wypisywać tureckie pokwitowania.
Pewnego dnia zjawił się u Isochara Towa z Nikopola, któregośmy jeszcze nie znali, ale o którym słyszeliśmy same najlepsze rzeczy, a też studiowaliśmy jego księgę i jego poezje. Był to człowiek skromny i zamknięty w sobie. Wszędzie towarzyszył mu trzynastoletni syn, chłopiec piękny, i razem wyglądali, jakby to anioł opiekował się mędrcem.
Dysputy, jakie zaczęły się odbywać za sprawą jego przyjazdu, wprowadziły nas w zupełnie inne rejony dociekań.
Mówił Isochar:
– I nie ma już co oczekiwać wielkich wydarzeń, zaćmień słońca ani powodzi. Dziwny proces zbawienia zachodzi o tu – klepnął się w piersi, aż zadudniło. – Podnosimy się z najgłębszego dna, tak jak i on się podnosił i upadał, nieustannie walcząc z siłami zła, z demonami ciemności. Uwolnimy się, będziemy wewnętrznie wolni, nawet gdybyśmy tutaj, w świecie, mieli być niewolnikami… tylko wtedy podniesiemy Szechinę z prochu, my maaminim, wierzący prawdziwie.
Zapisywałem te słowa z radosną satysfakcją. Tak właśnie należało rozumieć zachowanie Szabtaja. On wybrał wolność w sercu, nie wolność w świecie. Przeszedł na islam, żeby być wiernym swojej misji zbawienia. A my, głupcy, oczekiwaliśmy, że pojawi się pod pałacem sułtana z tysiącem wojsk ze złotymi tarczami. Byliśmy jak dzieci, które pragną cudownych zabawek, achaia aynayim, iluzji, magii dla maluczkich.
Ci z nas, co myślą, że Bóg mówi do nas przez zewnętrzne wydarzenia, nie mają racji, są jak dzieci. On szepcze do nas wprost do najgłębszej duszy.
– Wielka to zagadka i tajemnica niezwykła, że odkupicielem staje się ten, kto jest najbardziej pognębiony, kto sięgnął dna otchłani najgorszych ciemności. Teraz czekamy na jego powrót; będzie wracał pod różnymi postaciami, aż się tajemnica ziści w jednym – gdy Bóg wcieli się w człowieka, gdy nastąpi Dewekut i zapanuje Trójca. – Słowo „Trójca” wymówił Isochar ciszej, żeby nie drażnić tych, którzy uważali, że taki słaby Mesjasz jest zbyt chrześcijański. Ale czy każda religia nie ma po trosze słuszności? W każdej z nich, nawet najbardziej barbarzyńskiej, też skąpały się iskry boskości.
Wtedy to z oparów dymu odezwał się reb Mordke:
– A może Mesjasz dał nam przykład, że i my mamy iść za nim w tę ciemność? Wielu w Hiszpanii przyjęło wiarę Edomu.
– Boże broń – oponował Towa. – Nie nam małym naśladować Mesjasza. Tylko on jest w stanie wejść w błoto i brud, zanurzyć się w nich cały i wyjść z tego bez skazy, zupełnie czysty i niesplamiony.
Towa uważał, że zbyt blisko do chrześcijaństwa podchodzić nie należy. Gdy potem podnieceni dyskutowaliśmy z innymi o Trójcy, twierdził, że chrześcijańska nauka o Trójcy jest popsutą wersją starej nauki o tajemnicy bóstwa, której już dzisiaj nikt nie pamięta. Jest jej cieniem i błędną wersją.
„Trzymajcie się z daleka od Trójcy” – ostrzegał.
Ten obraz dobrze wrył mi się w pamięć: trzej dojrzali mężczyźni, brodaci, spowici drgającym światłem lampki oliwnej, całe wieczory dywagujący o Mesjaszu. Każdy list przychodzący od braci z Altony czy Salonik, z Moraw, Lwowa czy Krakowa, ze Stambułu czy Sofii, był powodem do nieprzespanych nocy, i w ten smyrneński czas nasze myślenie