Niezadowolony Natan Szor gestem każe „golemowi” wrócić do szopy, gdzie tamten mieszka. Teraz trzeba będzie się go pozbyć, bo Chaskiel ich wyda.
Biegun – tak mówią na tego zbiegłego chłopa o odmrożonej twarzy i czerwonych rękach. Duży, milczący, rysy twarzy ma zamazane, bo po odmrożeniu pozostały na niej blizny. Jego wielkie czerwone dłonie przypominają jakieś bulwy, chropawe i napuchłe. Budzą respekt. Jest silny jak tur i wyjątkowo łagodny. Śpi w oborze, przybudówce, której ściana jest ciepła, bo przylega do domu. Pracowity i sprytny, pracę wykonuje solidnie i z chłopskim pomysłem, powoli, ale dokładnie. To jego przywiązanie jest dziwne, co mu po Żydach, którymi jako chłop zapewne gardzi i których nienawidzi? To oni są przyczyną wielu jego chłopskich nieszczęść – dzierżawią pańskie dobra, zbierają podatki, rozpijają chłopów w karczmie, a gdy tylko który poczuje się trochę pewniej, już zachowuje się jak właściciel niewolników.
Ale po tym golemie nie widać żadnej złości. Możliwe, że ma coś z głową, że wraz z twarzą i rękami odmroził mu się kawałek rozumu – dlatego jest taki powolny, jakby od wiecznego chłodu.
Szorowie znaleźli go w śniegu pewnej ostrej zimy, gdy wracali z jarmarku do domu. I to tylko dlatego, że Eliszy zachciało się iść za potrzebą. Był z nim jeszcze jeden uciekinier, tak jak on w chłopskiej sukmanie, w butach wypchanych słomą, z tobołkiem, w którym zostały tylko okruchy chleba i skarpety, ale już nie żył. Obce ciała już przyprószył śnieg i Szor był pewien, że to martwe zwierzęta. Trupa tamtego zostawili w lesie.
Biegun tajał długo. Powoli przychodził do siebie, dzień po dniu, jakby zamrożeniu uległa także jego dusza i tak samo jak ciało tajała. Odmrożenia nie goiły się wcale, ropiały, skóra schodziła. Chaja przemywała mu twarz i to ona zna go najlepiej. Zna jego rosłe, piękne ciało. Spał w izbie całą zimę, do kwietnia, a oni radzili, co z nim zrobić. Należałoby to zgłosić władzy, wtedy bieguna zabrano by i surowo ukarano. Byli rozczarowani, że nie mówi, a jak nie mówi, to nie ma swojej historii ani języka, jest jak bezdomny, bezkrajowy. Szor zapałał do niego jakąś trudną do wytłumaczenia sympatią, a jak Szor, to i Chaja. Synowie wyrzucali ojcu, po co trzymać kogoś, kto potrzebuje tyle jedzenia i na dodatek jest obcy – szpieg w ulu, trzmiel pomiędzy pszczołami. Gdyby to do władz doszło, byłby straszny kłopot.
Szor umyślił, żeby nikomu o nim nie wspominać, a jakby kto pytał, to mówić, że jest to nienormalny kuzyn z Moraw, dlatego się nie odzywa. Korzyść z niego jest taka, że sam nie wychodzi, a umie naprawić wóz, koło utoczyć, skopać ogród, wymłócić, co tam jest do wymłócenia, obielić ściany; gospodarskie roboty robi za strawę i niczego się nie domaga.
Szor czasami go obserwuje, jego proste ruchy, sposób, w jaki pracuje – sprawny, szybki, mechaniczny. Unika patrzenia mu w oczy; boi się, co by tam zobaczył. A Chaja mówiła mu kiedyś, że widziała, jak golem płakał.
Szlomo, syn, zrugał go za ten objaw litości i za to, że przygarnął bieguna.
– A jak to jest morderca? – zapytał zdenerwowany, podnosząc głos.
– Kto wie, kim on jest – odpowiedział sam Szor. – A może to jaki posłaniec?
– Ale to goj – zakończył sprawę Szlomo.
Ma rację, to goj. Trzymać takiego zbieżeńca to strach i przestępstwo. Jakby się kto złośliwy dowiedział, dorobiłby się Szor dopiero kłopotów. Ale chłop nie reaguje na pantomimę, której celem jest jasne wytłumaczenie, żeby sobie poszedł. Ignoruje Szora i każdego, odwraca się i odchodzi na swoje posłanie przy koniach.
Szor myśli, że źle jest być Żydem, że Żyd życie ma ciężkie, ale być chłopem jest najgorzej. Chyba nie ma bardziej przeklętego losu. Pod nimi chyba tylko cała gadzina. Bo nawet o krowy i konie, a zwłaszcza o psy, pan dba lepiej niż o chłopa i Żyda.
O tym, jak Nachman trafia do Jenty
i zasypia na podłodze przy jej łóżku
Nachman jest pijany. Kilka kieliszków wystarczyło, bo od dawna nie pił i jest zmęczony podróżą, a mocna tutejsza wódka zbiła go z nóg. Chce wyjść na powietrze, błądzi w labiryncie korytarzyków, szuka podwórka. Rękami maca po chropowatych drewnianych ścianach i w końcu trafia na jakąś klamkę. Otwiera drzwi i widzi malutką izdebkę, w której mieści się tylko łóżko. W nogach tego łóżka piętrzy się stos kapot i futer. Odchodzi stamtąd jakiś człowiek o jasnej, zmęczonej twarzy, patrzy na Nachmana nieprzyjaźnie i podejrzliwie. Mija go w drzwiach i znika. To pewnie medyk. Nachman zatacza się, dotyka dłonią drewnianej ściany, odbija mu się trunkiem, którym go napojono, i gęsim smalcem. Pali się tu tylko mała oliwna lampka – malutki płomyk, który trzeba dopiero podkręcić, żeby cokolwiek zobaczyć. Kiedy już oczy Nachmana przyzwyczajają się do mroku, widzi na łóżku bardzo starą kobietę w przekrzywionym czepcu. Przez chwilę nie wie, z kim ma do czynienia. Wygląda to na żart – umierająca staruszka w domu weselnym. Kobieta ma uniesioną brodę i oddycha ciężko. Leży wsparta o poduszki, jej małe, wysuszone piąstki są zaciśnięte na wyszywanej płóciennej narzucie.
Czy to jest babka Jankiela Lejbowicza, Jakuba? Nachmana ogarnia przerażenie i jednocześnie wzruszenie na widok tej dziwacznej starej, ręką maca za sobą drzwi, szukając skobla. Czeka na jakiś jej znak, ale stara jest chyba nieprzytomna, bo nie rusza się, pod rzęsami błyszczy skrawek oka, w którym odbija się światło. Wydaje się pijanemu Nachmanowi, że go przyzywa, więc próbując zapanować nad strachem i wstrętem, kuca przy łóżku. Nic się nie dzieje. Stara z bliska wygląda lepiej, tak jakby spała. Nachman dopiero teraz czuje, jak bardzo jest zmęczony. Opada z niego napięcie, plecy mu się garbią, powieki robią się ciężkie. Kilka razy musi się otrząsnąć, żeby nie usnąć, i już podnosi się, by wyjść, ale mierzi go i przeraża myśl o tłumie gości z ich ciekawskimi spojrzeniami i niezliczonymi pytaniami. Dlatego, pewny, że nikt tu nie wejdzie, kładzie się na podłodze przy łóżku, na baranim dywaniku, zwijając się w kłębek jak pies. Jest ledwie żywy, wyssali z niego wszystkie soki. „Tylko chwileczkę”, mówi do siebie. Kiedy zamyka oczy, pod powiekami widzi twarz Chai – jej zaintrygowany, pełen podziwu wzrok. Nachmanowi robi się błogo. Czuje zapach wilgotnych desek podłogi, a do tego woń szmat, niepranych ubrań i wszechobecnego dymu, który przypomina mu dzieciństwo – wie, że jest w domu.
Jenta zaśmiałaby się, gdyby mogła. Widzi śpiącego mężczyznę nieco z góry, z pewnością nie swoimi przymkniętymi oczyma. Jej nowy wzrok zawisa nad śpiącym i co dziwne, Jenta dostrzega jego myśli.
W głowie śpiącego widzi innego mężczyznę. Widzi też, że jak i ona, śpiący go kocha. Dla niej ten mężczyzna jest dzieckiem – drobnym, ledwie urodzonym, wciąż porośniętym ciemnym meszkiem, jak wszystkie dzieci, które na świat wyrwały się za wcześnie.
Gdy się rodził, wokoło domu chodziły czarownice, ale nie mogły wejść do środka, bo Jenta trzymała straż. Trzymała tę straż na spółkę z suką, której ojcem był prawdziwy wilk, jeden z tych, co włóczyły się samotnie i szukały zdobyczy po kurnikach. Owa suka miała na imię Wilga. Kiedy więc rodziło się dziecko najmłodszego syna Jenty, Wilga obiegała dom wkoło, cały dzień i całą noc, nieprzytomna z wyczerpania, ale dzięki temu czarownice z samą Lilit nie dały rady podejść.
Lilit, jakby kto nie wiedział, była pierwszą żoną Adama, a jako że nie chciała być Adamowi posłuszna ani leżeć pod nim, jak kazał Bóg, uciekła nad Morze Czerwone. Tam zrobiła się czerwona, jakby ją obdarto ze skóry. Bóg wysłał za nią trzech groźnych aniołów o imionach Senon, Sansenoj i Somangelow, żeby ją zmusić do powrotu. Napadli ją w jej kryjówce, męczyli i grozili, że ją utopią. Ale ona wrócić nie chciała. Potem gdyby nawet chciała, to już by nie mogła, nie mógłby jej Adam przyjąć, bo według Tory kobieta, która już spała z innym, do męża wrócić nie może. A kto był kochankiem Lilit? Sam Samael.
Musiał