We wsi tylko cztery domy żyją w prawdziwej wierze. Wieczorem zamyka się drzwi, spuszcza zasłony w oknach, zapala świece. Młodzież bierze udział w bar micwie tylko, gdy czyta się Zohar i śpiewa psalmy. Potem idą do innej chaty pod opieką dorosłego. Lepiej, żeby ich płoche uszy nie słyszały, a oczy nie widziały, co się dzieje, gdy zaczyna się gaszenie świec.
Teraz nawet za dnia dorośli siedzą przy zamkniętych okiennicach, czekając na wieści o Mesjaszu, który musi przecież nadejść. Lecz te wieści ze świata przychodzą spóźnione, po czasie, a tu już komuś śnił się Mesjasz – że idzie od zachodu, a za nim zwijają się pola i lasy, wsie i miasta, jakby wzory na dywanie. I zostaje ze świata rulon, zwój zapisany drobnymi znakami, nieodczytanymi do końca. W nowym świecie będzie inny alfabet, będą inne znaki, inne reguły. Może z dołu do góry, a nie z góry na dół. Może od starości do młodości, a nie odwrotnie. Może ludzie brać się będą z ziemi i znikać na koniec w brzuchach swoich matek.
Mesjasz, który nadchodzi, jest Mesjaszem cierpiącym, zbolałym, przygniotło go zło świata i cierpienie ludzi. Może nawet podobny jest Jezusowi, którego pokaleczone ciało wisi w Korolówce na krzyżu na wszystkich prawie rozstajach. Zwyczajni Żydzi odwracają od tej strasznej postaci wzrok, ale oni, prawowierni, zerkają na niego. Bo czy Szabtaj Cwi nie był cierpiącym zbawcą? Czy nie zamknięto go w więzieniu i nie pognębiono?
Gdy rodzice szepczą między sobą, upał wypala w głowach dzieci wszelkie pomysły do zabawy. Wtedy pojawia się Jakub – ani dorosły, ani dziecko. Ojciec wygonił go przed chwilą z domu. Sam miał rumieńce na twarzy, wzrok nieobecny; pewnie płakał nad Zoharem, coraz częściej mu się to zdarza.
Jakub, na którego mówią tu Jankiełe, skrzyknął dzieci, te starsze i te całkiem małe, chrześcijańskie i żydowskie, i wszyscy zgodną grupą ruszyli od cmentarza, od domu stryja, w kierunku wsi, piaszczystą drogą, porośniętą tylko na poboczu gęsim zielem, aż doszli do gościńca i minęli karczmę Żyda Salomona zwanego Czarnym Szlomo. Idą teraz pod górę, w stronę katolickiego kościoła i drewnianej plebanii, potem jeszcze dalej, koło cmentarza przykościelnego, aż docierają do ostatnich domów na wsi.
Z górki wieś wygląda jak ogród między łanami zboża. Jakub wywiódł z tego ogrodu kilku chłopców i dwie dziewczynki i prowadził ich polami. Weszli na górę ponad wieś, niebo jest czyste, bliski zachód słońca złoci sklepienie niebieskie, a oni wchodzą do małego lasku – rosną tu rzadkie drzewka, jakich nikt chyba jeszcze nie widział. I nagle wszystko robi się dziwne, inne, śpiewy już nie dochodzą z dołu, głos ginie w miękkości zielonych liści, tak bardzo zielonych, że aż razi w oczy. „Czy to są drzewa z bajki?”, pyta któryś z mniejszych chłopców, a Jakub zaczyna się śmiać i odpowiada, że tu jest zawsze wiosna i liście nigdy nie robią się żółte, nigdy nie spadają. Mówi, że tu znajduje się jaskinia, w której spoczywa Abraham, cudownie przeniesiona z Ziemi Izraela, tylko dla niego, żeby mógł ją pokazać. A obok Abrahama leży Sara, jego żona i siostra. A tam gdzie jest Abraham, nie płynie czas, i gdyby wejść do tej jaskini i posiedzieć tam trochę, i wyjść po godzinie, to okazałoby się na ziemi, że na zewnątrz minęło już sto lat.
– Urodziłem się w tej jaskini – oznajmia.
– To kłamstwo – stwierdza rezolutnie jedna z dziewczynek. – Nie słuchajcie go. On tak zawsze zmyśla.
Jakub patrzy na nią ironicznie. Dziewczynka odgryza się za ten ironiczny wzrok.
– Pryszczata gęba – mówi złośliwie.
Jenta odlatuje w przeszłość, gdzie Jankiełe wciąż jest mały i ledwie uspokoił się od płaczu. Ona go usypia i patrzy na inne dzieci, które leżą pokotem na łóżku. Wszystkie już śpią, tylko nie Jankiełe. Chłopczyk musi jeszcze wszystkiemu wokół powiedzieć „dobranoc”. Szepcze ni do siebie, ni do niej, coraz ciszej, ale z przejęciem: „Dobranoc, babciu Jento, dobranoc, bracie Izaaku i siostro Chano, i kuzynko Cifko, dobranoc, mamo Rachel”; a dalej wymienia po imieniu wszystkich sąsiadów i jeszcze przypomina mu się, kogo tam za dnia spotkał, i tym też mówi dobranoc, aż Jenta boi się, że w ten sposób nigdy nie skończy, bo świat jest taki ogromny, że nawet odbity w tak małej główce pozostaje nieskończony, i Jankiełe będzie tak mówił do rana. Potem mały mówi dobranoc okolicznym psom, kotom, jałówkom, kozom, i w końcu przedmiotom. Misie, powale, dzbanowi, wiadrom, garnkom, talerzom, łyżkom, pierzynom, poduchom, kwiatom w donicach, firankom i gwoździom.
Wszyscy już w izbie posnęli, ogień w piecu przygasł, zmieniwszy się w czerwony leniwy żar, ktoś pochrapuje, a to dziecko mówi i mówi, coraz słabiej i ciszej, ale w jego słowa wkradają się dziwne pomyłki i przejęzyczenia, i nie ma już nikogo przytomnego, kto by go poprawiał, więc powoli ta litania dziwnie się wykrzywia, przybierając postać czarodziejskiego, niezrozumiałego zaklęcia wypowiadanego w starym, zapomnianym języku. Wreszcie dziecięcy głos słabnie całkiem i chłopiec zasypia. Wtedy Jenta delikatnie wstaje, patrzy z czułością na to dziwne dziecko, które powinno mieć na imię nie Jakub, lecz Kłopot, i widzi, jak jego powieki drżą nerwowo, co znaczy, że mały przeniósł się już całkiem w sen i tam zaczyna swoje dokazywania.
O strasznych skutkach zniknięcia amuletu
Nad ranem, gdy wszyscy po weselu śpią po kątach, a trociny w wielkiej izbie są tak zdeptane, że przypominają zbity kurz, w izbie u Jenty pojawia się Elisza Szor. Jest zmęczony, ma przekrwione oczy. Siada przy niej na łóżku, kiwa się w przód i w tył i szepcze:
– Już po wszystkim, Jento, możesz odejść. Nie miejże mi za złe, że cię przytrzymałem. Innego wyjścia nie było.
Delikatnie wyciąga zza jej dekoltu garść sznurków i rzemieni; szuka tego jednego, przekłada przez palce pozostałe, i wciąż sądzi, że tego najważniejszego nie zauważył, że zmęczone oczy go nie widzą. Robi to kilka razy – zlicza malutkie terafim, puzderka, woreczki, kościane tabliczki z wydrapanym na nich zaklęciem. Wszyscy je noszą, ale te stare kobiety mają ich zawsze najwięcej. Zapewne wokół Jenty krążą dziesiątki aniołów, duchów obronnych i innych, bezimiennych. Ale jego amuletu nie ma. Został sznurek, sam, pusty. Zaklęcie zniknęło. Jak to możliwe?
Elisza Szor natychmiast trzeźwieje, jego ruchy robią się nerwowe. W końcu zaczyna obmacywać starą. Podnosi bezwładne ciało i szuka pod plecami, pod biodrami, odkrywa chude kończyny biednej Jenty, jej kościste duże stopy, które wystają sztywno spod spódnicy, grzebie w fałdach koszuli, sprawdza wnętrze dłoni, w końcu, coraz bardziej przerażony, szuka w poduszkach, w prześcieradłach, kołdrach i derkach, pod łóżkiem i wokół łóżka. Może upadło?
Śmiesznie wygląda ten dostojny starzec buszujący w pościeli starej kobiety, jakby ją wziął za młódkę i się do niej niezdarnie dobierał.
– Jento, ty mi powiedz, co się stało? – mówi do niej przenikliwym szeptem, jak do dziecka, które dopuściło się strasznego przewinienia, ale ona oczywiście nie odpowiada, tylko drżą jej powieki i przez chwilę gałki oczne poruszają się w jedną i w drugą stronę, a na wargi wypływa niepewny uśmiech.
– Coś ty tam napisał? – pyta ojca Chaja natarczywym szeptem. Rozespana, w nocnej koszuli i chustce na głowie, przybiegła tutaj na jego wezwanie. Elisza jest strapiony, zmarszczki na jego czole układają się w miękkie fale, ich wzór przyciąga wzrok Chai. Ojciec zawsze tak wygląda, kiedy czuje się winny.
– Ty wiesz, co napisałem – mówi. – Zatrzymałem ją.
– Powiesiłeś jej to na szyi?
Ojciec przytakuje.
– Ojcze, miałeś to włożyć