Kobieta zaczyna płakać, najbardziej o utraconą pietruszkę i główki kapusty, bo zapowiadały się dobrze. Pietruszka grubości kciuka silnego mężczyzny. Kapusta zwarta wielkości główki niemowlęcia. Nawet tego nie pozwolili jej zabrać. Tajemniczy rezultat przynosi porównanie do główki niemowlęcia – inne kobiety też zaczynają szlochać, więc nalewają sobie odrobinę wódki, dzięki której, pochlipując jeszcze, uspokajają się, po czym wracają do swoich prac, do cerowania i skubania gęsiego pierza; ich ręce nie powinny być bezczynne.
O tym, jak Nachman pojawia się Nachmanowi,
czyli nasiono ciemności i pestka światła
Nachman wzdycha, czym ucisza poruszony tłumek. Teraz będzie najważniejsze – wszyscy to czują. Zastygają w bezruchu, jak przed objawieniem.
Drobne interesy Nachmana i reb Mordkego nie idą w Smyrnie dobrze. Za dużo czasu zabierają im sprawy z Bogiem; inwestowanie tego czasu w stawianie pytań, w myślenie – to same koszta. A że każda odpowiedź wywołuje nowe pytania, interes kuleje, bo koszta nieustannie się zwiększają. W rachunkach zawsze jest niedobór i więcej po stronie „winien” niż po stronie „ma”. O tak, gdyby pytaniami można było handlować, obaj z reb Mordkem zbiliby majątek.
Czasami młodzi wysyłają Nachmana, żeby kogoś p r z e d y s p u t o w a ł. Jest w tym najlepszy, każdemu da radę. Wielu skorych do dyskusji Żydów i Greków zachęca zresztą młodych adeptów i namawiają Nachmana do wejścia z nimi w spór. To rodzaj ulicznego pojedynku – przeciwnicy siadają naprzeciwko siebie, wokół zbiera się grupka gapiów. Inspirator rzuca temat, właściwie wszystko jedno jaki, chodzi bowiem o takie przedstawienie argumentów, żeby ten drugi musiał się wobec nich ugiąć, to znaczy, by nie potrafił ich zbić. Przegrany w tych zawodach płaci albo stawia jedzenie i wino. Staje się to okazją do kolejnej dysputy i tak to się toczy. Nachman zawsze wygrywa, przez co nie chodzą głodni spać.
– Pewnego popołudnia, gdy Nussen i inni szukali dla mnie kogoś do dysputy, ja zostałem na ulicy, bo wolałem patrzeć na ostrzycieli noży, sprzedawców owoców, wyciskaczy soku z granatów, ulicznych muzyków i kłębiący się wszędzie tłum. Kucnąłem przy osłach, w cieniu, bo żar był wielki. W pewnym momencie spostrzegłem, że z tego tłumu wychodzi jakiś człowiek i kieruje się ku drzwiom domu, gdzie mieszkał Jakub. Trwało chwilę, kilka uderzeń serca, zanim zrozumiałem, kogo widzę, choć prawie od razu wydał mi się jakoś znajomy. Patrzyłem na niego z dołu, z tych moich kucek, jak szedł ku Jakubowym drzwiom ubrany w barchanową kapotę, taką, jaką sam miałem jeszcze z Podola. Widziałem jego profil, marny zarost na policzkach, upstrzoną piegami skórę i rude włosy… Nagle odwrócił się do mnie i wtedy go poznałem. To byłem ja sam! – Nachman na chwilę zawiesza głos tylko po to, żeby usłyszeć zdumione okrzyki pełne niedowierzania:
– Jak to?! Co to znaczy?!
– To niedobry znak.
– To był znak śmierci, Nachmanie.
Nie zważając na te trwożliwe uwagi, ciągnie:
– Było gorąco, powietrze od żaru zdawało się pełne noży. Zrobiło mi się słabo, a moje serce jakby zawisło na cieniutkiej nitce. Chciałem wstać, ale nie miałem władzy w nogach. Czując, że umieram, umiałem tylko przytulić się do osła, który, to pamiętam, patrzył na mnie zdziwiony tym przypływem czułości.
Jakieś dziecko zaczyna się głośno śmiać, milknie jednak skarcone przez matkę.
– Zobaczyłem go jako cień. Światło było oślepiające, popołudniowe. Stanął nade mną na wpół zemdlonym i pochylił się, żeby dotknąć mojego rozpalonego czoła. W jednej chwili jasność myśli wróciła i stanąłem na nogi… A on, ten ja, zniknął.
Słuchacze oddychają z ulgą, słychać zewsząd szmery i szepty. To dobra opowieść, podoba się.
Ale Nachman zmyśla. W rzeczywistości zemdlał przy osłach i nikt nie przyszedł go wybawić. Towarzysze zabrali go stamtąd później. I dopiero wieczorem, gdy leżał w ciemnym pokoju bez okien, chłodnym i cichym, przyszedł do niego Jakub. Zatrzymał się przed wejściem, oparł ramię o drzwi i tak nachylony zaglądał do środka – Nachman widział tylko jego kontur, ciemną sylwetkę w prostokącie drzwi na tle schodów. Jakub musiał schylić głowę, żeby wejść. Wahał się przed uczynieniem tego kroku, o którym przecież jeszcze nie wiedział, że zmieni jego życie. W końcu zdecydował się i wszedł do nich, do leżącego w malignie Nachmana i do reb Mordkego siedzącego przy nim na łóżku. Jego włosy, długie do ramion, falując, spływały spod tureckiej czapki. Na jego bujnej ciemnej brodzie zagrało przez chwilę światło, wydobywając rubinowe refleksy. Wyglądał jak wyrośnięty chłopak.
Gdy potem Nachman, już ozdrowiawszy, szedł na ulice Smyrny, mijając setki ludzi spieszących w swoich interesach, nie umiał wyzbyć się przypuszczenia, że między nimi może być Mesjasz i że nikt nie potrafi go rozpoznać. A co najgorsze – że on sam, ów Mesjasz, jest tego nieświadomy.
Reb Mordke, kiedy to usłyszał, kiwał długo głową, zanim powiedział:
– Ty, Nachmanie, jesteś wrażliwy instrument. Czuły i delikatny. Ty mógłbyś sam być prorokiem tego Mesjasza, tak jak Natan z Gazy był prorokiem Szabtaja Cwi, niech imię jego będzie błogosławione.
I po długiej chwili, jaką zajęło mu rozdrobnienie kawaląteczka żywicy i zmieszanie go z tytoniem, dodał tajemniczo:
– Każde miejsce ma dwie postaci, każde miejsce jest podwójne. To, co wzniosłe, jest jednocześnie upadłe. To, co miłosierne, jest jednocześnie podłe. W największej ciemności tkwi iskra najpotężniejszego światła, i odwrotnie: tam gdzie panuje wszechobecna jasność, nasienie ciemności kryje się w pestce światła. Mesjasz jest naszym sobowtórem, naszą doskonalszą wersją – tacy bylibyśmy, gdyby nie nasz upadek.
O kamieniach i biegunie ze straszną twarzą
Nagle, gdy tak w rohatyńskiej izbie mówią jeden przez drugiego, a Nachman przepłukuje gardło winem, coś dudni o dach i ściany, wywołując krzyk i rwetes. Do izby przez zbitą szybę wpada kamień i przewraca świece; ogień zaczyna lizać ze smakiem trociny, którymi wysypano podłogę. Jakaś starsza kobieta rzuca się na ratunek i ciężkimi spódnicami tłumi zarzewie. Inni wybiegli z piskiem i krzykiem na zewnątrz, w ciemnościach słychać nawołujących się gniewnie mężczyzn, lecz tymczasem grad kamieni ustał. Po dłuższej chwili, gdy goście wracają już do środka z rumieńcami podniecenia i złości, zza domu znowu rozlegają się krzyki i w końcu w głównej izbie, gdzie przed chwilą odbywały się tańce, pojawiają się poruszeni mężczyźni. Wśród nich dwóch braci Szorów – Szlomo i Izaak, przyszły pan młody, oraz Moszek Abramowicz z Lanckorunia, szwagier Chai, mężczyzna postawny i silny, trzymają pod ręce jakąś chudzinę, która wierzga nogami i pluje z wściekłością wokół siebie.
– Chaskiel! – krzyczy do niego Chaja i podchodzi blisko, schyla się, chcąc popatrzeć mu w twarz, ale on, zasmarkany, płaczący z wściekłości, tę twarz odwraca, żeby czasem nie spojrzeć jej w oczy. – Kto był z tobą? Jak tyś mógł?
– Przeklęte nasienie, zdrajcy, odszczepieńcy! – krzyczy tamten, aż Moszek daje mu w gębę tak mocno, że Chaskiel chwieje się i pada na kolana.
– Nie bij go! – krzyczy Chaja.
Puszczają więc chłopaka, a on podnosi się z trudem, szukając wyjścia. Na jego jasnej lnianej koszuli pojawiają się plamy krwi z rozbitego nosa.
Wtedy najstarszy z braci Szorów, Natan, podchodzi do niego i mówi spokojnie:
– Nu, Chaskiel, powiedz Aronowi, żeby się więcej na coś takiego nie poważył. My krwi przelewać