Ślub odbył się w Nikopolu kilka miesięcy temu, w czerwcu. O Chanie już wiemy. Ojciec panny młodej to Jehuda Towa ha-Lewi, mędrzec, wielki chacham, którego pisma dotarły nawet tutaj, do Rohatyna i Elisza Szor ma je w swojej szafce; niedawno je studiował. Chana to jedyna córka Towy pośród wielu synów.
Czym zasłużył sobie na nią ów Jakub Lejbowicz, to wciąż nie jest jasne. Kim jest ten człowiek, o którym z takim przejęciem opowiada Nachman? I dlaczego o nim? Jakub Lejbowicz z Korolówki? Nie, z Czerniowiec. Nasz to czy nie nasz? No jakże, musi być nasz, skoro Nachman o nim mówi. To człowiek stąd, ktoś sobie przypomina, że znał jego ojca, czy to nie on więc będzie wnukiem Jenty, która leży w tym domu i umiera? Wszyscy spoglądają teraz na Izraela z Korolówki i na jego żonę Soblę, ale ci, niepewni jeszcze, co zostanie powiedziane, siedzą cicho. Jej napływają na twarz wielkie rumieńce.
– Jehuda Lejb z Czerniowiec, on jest ojcem tego Jakuba – mówi Elisza Szor.
– To on był rabinem w Czerniowcach – kojarzy Mosze z Podhajec.
– A tam zaraz rabinem… – odzywa się kąśliwie Jeruchim, który handluje z Szorami. – Uczył pisać dzieci w jesziwie. Buchbinder, tak na niego mówili.
– To brat Mojżesza Meira Kamenkera – mówi z powagą Szor i wtedy zapada na chwilę cisza, jako że ów Kamenker stał się już bohaterem: woził zakazane święte księgi do prawowiernych braci z Niemiec, przez co obłożono go klątwą.
I już sobie przypominają. Teraz mówią jeden przez drugiego, że ów Jehuda arendował najpierw w Bereżance i Czerniowcach, służył panu i ściągał od chłopów podatki. Ponoć raz się zdarzyło, że pobili go chłopi. A gdy doniósł na nich panu, ten kazał ich ćwiczyć, aż jeden z nich od tego zmarł i wtedy musiał się ów Buchbinder z okolicą pożegnać, bo nie daliby mu chłopi spokoju nigdy. Na dodatek i Żydzi byli mu wrodzy, bo jawnie czytywał pisma Natana z Gazy. Dziwny to był człowiek, porywczy. Ktoś sobie przypomina, jak to po klątwie rzuconej na jego brata rabini nastawali na Lejba, aż w końcu on się z tej służby wymówił i ruszył do Czerniowiec na Wołoszczyznę, gdzie pod rządami Turków dawało się żyć spokojniej.
– Ich zawsze do Turków ciągnęło, tak się Kozaków bali – dodaje jeszcze Małka, siostra Szora.
Nachman rozumie, że nie jest im miła postać ojca Jakuba. Im więcej się o nim dowiadują, tym gorzej dla syna. Więc daje spokój ojcu.
To pozostaje zawsze wielką prawdą: żaden prorok nie może być swój, musi być w jakiś sposób obcy. Musi przyjść z obcej ziemi, pojawić się ni stąd, ni zowąd, wydać się dziwny, niezwykły. Musi go owiewać tajemnica, jak choćby taka, jak u gojów, że się narodził z dziewicy. Musi stąpać inaczej, mówić inaczej. Najlepiej by było, gdyby pochodził z miejsc niewyobrażalnych, stamtąd, skąd przylatują egzotyczne słowa, niesmakowane potrawy, niewąchane zapachy – mirra, pomarańcze.
Ale i to nie jest prawdą do końca. Prorok musi być także i swój, najlepiej niech ma kroplę naszej krwi, niechże będzie dalekim krewnym kogoś, kogo mogliśmy znać, ale już zapomnieliśmy, jak wygląda. Bóg nigdy nie przemawia przez sąsiada, przez tego, z którym kłócimy się o studnię, ani tego, którego żona kusi nas swoimi wdziękami.
Nachman czeka, aż skończą.
– Ja, Nachman z Buska, byłem na tym weselu drużbą. Drugim był reb Mordke ze Lwowa.
W głowach zebranych, w tej ciasnej, niskiej izbie, pojawia się myśl, która dodaje otuchy. Wszyscy są ze wszystkimi powiązani. Świat jest zaledwie wielokrotnością owej izby w rohatyńskim domu Szorów na górze przy rynku. Przez nieszczelne zasłony w oknach i niedbale zbite drzwi przenika tu światło gwiazd, więc i gwiazdy są dobrymi znajomymi, jakiś przodek czy kuzyn miał z nimi na pewno bliższą styczność. Powiedz jedno słowo w rohatyńskiej izbie, a za chwilę rozniesie się po świecie rozmaitymi ścieżkami i drogami, śladem handlowych wypraw, z pomocą posłańców, którzy nieustannie krążą z kraju do kraju, noszą listy i powtarzają plotki. Jak Nachman ben Lewi z Buska.
Nachman już wie, co mówić – rozwodzi się nad strojem panny młodej, nad pięknością jej brata bliźniaka, Chaima, tak do niej podobnego, że są jak dwie krople wody. Opisuje potrawy, które podano na stół, i muzykantów, i ich egzotyczne instrumenty, jakich tutaj, na Północy, nawet się nie widuje. Opisuje dojrzewające na drzewach figi, kamienny dom położony tak, że widać z niego wielką rzekę Dunaj, i winnice, w których już zawiązały się grona i wkrótce będą przypominać sutki karmiącej Lilit.
Pan młody, Jakub Lejbowicz – jak przedstawia go Nachman – jest wysoki i dobrze zbudowany; ubrany po turecku, przypomina paszę. Mówią już o nim „mądry Jakub”, choć nie ma jeszcze trzydziestu lat. Studiował w Smyrnie u Isochara z Podhajec (tutaj znowu słychać pełne podziwu cmokania słuchaczy). Mimo młodego wieku już zgromadził spory majątek, handlując jedwabiem i drogimi kamieniami. Jego przyszła żona ma lat czternaście. Piękna para. Gdy odbywa się ceremonia zaślubin, ustaje wiatr.
– Wtedy… – mówi Nachman i znowu zawiesza głos, choć samemu mu się spieszy, żeby to opowiedzieć – …wtedy teść Jakuba wszedł pod baldachim i przysunął usta do ucha Jakuba. Ale nawet gdyby wszyscy zamilkli, gdyby ptaki przestały śpiewać i psy szczekać, gdyby wozy zatrzymały się, nikt by nie usłyszał tej tajemnicy, którą Towa wyznał Jakubowi. Bo to była raza de-mehemanuta, tajemnica naszej wiary, ale mało kto dorósł do tego, żeby ją usłyszeć. Tajemnica ta jest tak potężna, że podobno ciało zaczyna drżeć, gdy człowiek ją pozna. Można ją wyszeptać do ucha tylko najbliższemu, na dodatek w ciemnym pokoju, żeby się nikt niczego nie dorozumiał ani z ruchu warg, ani ze zmienionej ze zdumienia twarzy. Szepcze się ją do ucha tylko wybranym, co przysięgli, że nigdy nie powtórzą jej nikomu pod groźbą klątwy sprowadzającej chorobę lub nagłą śmierć.
– Jak daje się tę wielką tajemnicę zawrzeć w jednym zdaniu? – Nachman uprzedza pytanie, które mogłoby paść. – Czy jest to proste oznajmienie, czy może przeciwnie, zaprzeczenie? A może to pytanie?
Cokolwiek to jest, każdy, kto pozna tę tajemnicę, będzie spokojny i pewny swego. Odtąd już najbardziej skomplikowana rzecz będzie się wydawała prosta. Może jest to jakaś zawiłość, ona jest zawsze najbliższa prawdy, zdanie korek, które zamyka głowę na myślenie, a otwiera na prawdę. Być może tajemnica jest zaklęciem, kilkunastoma sylabami, wydawałoby się, bez znaczenia albo ciągiem liczb, gematryczną doskonałością, kiedy numeryczne wartości liter ujawniają zupełnie inny sens.
– Po tę tajemnicę wysłano z Polski do Turcji wiele lat temu Chaima Malacha – mówi Szor.
– Ale czy ją przywiózł? – powątpiewa Jeruchim.
Przez izbę idzie szmer. Nachman opowiada pięknie, ale ludziom trudno uwierzyć, że to wszystko dotyczy ich ziomka. Tu? Świętość? Stąd się wzięło to imię? „Jakub Lejbowicz” brzmi jak imię pierwszego z brzegu rzezaka, kuśnierz z Rohatyna nazywa się tak samo.
Późnym wieczorem, gdy wszyscy się już rozeszli, stary Szor bierze Nachmana pod ramię i wychodzą na zewnątrz, przed sklep.
– Nie możemy tu tkwić – mówi, wskazując na ubłocony rohatyński rynek i ciemne chmury pędzące nisko, tak że prawie słychać, jak się drą, zaczepiając o wieżę kościoła. – Nie wolno nam tu kupić ziemi, osiedlić się na stałe. Przeganiają