– Przynajmniej mam oboje oczu – odgryzł się Chaghan.
– Och, och! „Mam oboje oczu”. Toś mi przygadał. Ja przynajmniej nie jestem tak chudy, że mógłby mnie przewrócić byle gołąb…
– Zamknijcie się – syknęła Rin. Uniosła powieki i spróbowała rozeznać się w otoczeniu. Widziała jednak tylko sunące za burtą fale oceanu. – Ramsa, co widzisz?
– Burtę. I kawałek morza.
– Baji?
Cisza. Czyżby znowu zasnął?
– Baji! – wydarła się.
– Hmm? Co?
– Co widzisz?
– Hę? Swoje nogi… wręgę… niebo…
– Nie, kretynie. Powiedz, dokąd płyniemy.
– Skąd mam, kurwa, wiedzieć…? Moment… Widzę przed nami jakiś punkcik. Aha, zdecydowanie coś tam jest. Pewnie wyspa.
Serce dziewczyny zabiło szybciej. Speer? Mugen? Tylko że od obu wysp dzieliły ich tygodnie rejsu; nie mieli prawa znaleźć się w pobliżu jednej z nich. Nie pamiętała też żadnych wysp w rejonie Ankhiluun. Może więc jakaś stara baza hesperyjskiej marynarki wojennej? Te jednak były od dawna opuszczone. A żeby obcokrajowcy wrócili, polityka zagraniczna Nikan musiałaby diametralnie zmienić priorytety.
– Jesteś pewien? – rzuciła.
– Niezupełnie. Poczekaj… – Baji na moment zawiesił głos. – O Wielki Żółwiu! To okręt! Ale ładny!
– Ładny? Okręt? Co to znaczy?
– Że gdyby ten okręt był człowiekiem, chętnie bym go przeleciał – wyjaśnił Baji.
Rin doszła do wniosku, że dopóki opium nie przestanie działać, Baji na wiele się im nie przyda. Zaraz potem transportujący ich statek skręcił mocno na prawo, wskutek czego oczom dziewczyny ukazała się jednostka będąca w rzeczy samej naprawdę ładnym okrętem. I bardzo dużym. Wpłynęli w cień największego okrętu wojennego, jaki kiedykolwiek widziała: potwornych rozmiarów dżonki bojowej, wyposażonej w kilka najeżonych katapultami pięter, o burtach usianych niezliczonymi otworami strzelniczymi. Na szczycie wznoszącej się na głównym pokładzie wieży przycupnął masywny trebusz.
Rin studiowała wprawdzie w Sinegardzie podstawowe zasady wojny na morzu, lecz niezbyt się do tego przedmiotu przykładała. Flota cesarstwa Nikan znacznie wcześniej popadła w ruinę, a stanowiska oficerskie w marynarce przypadały jedynie najbardziej zatwardziałym obibokom i pasożytom. Pomimo tego wiedziała o sprawach morza dość, by zrozumieć, że ten statek nie powstał w cesarskiej stoczni.
Nikaryjczycy po prostu nie potrafili konstruować tak potężnych jednostek. To musiał być okręt obcych.
Przyćmiony umysł dziewczyny mozolnie rozważył wnioski. Hesperianie nie brali udziału w trzeciej wojnie makowej – gdyby jednak zdecydowali się opowiedzieć po którejś ze stron, sprzymierzyliby się z cesarstwem, co oznaczało…
Wtem Rin doleciały komendy, jakimi przerzucała się załoga wielkiego statku. Marynarze posługiwali się płynnym nikaryjskim. „Stop. Gotuj się do wejścia na pokład”. Kto z nikaryjskich generałów mógł zyskać dostęp do hesperyjskich okrętów?
Rin usłyszała pokrzykiwania, jęk prężącego się drewna i ciężkie, dudniące na pokładzie kroki. Naparła mocniej na liny, lecz osiągnęła tyle, że otarła sobie skórę na przegubach; zapiekło, jakby sznur podrażnił żywe mięso.
– Co się dzieje?! – wrzasnęła. – Coście za jedni?
Ktoś wydał polecenie sformowania szyku powitalnego, co oznaczało, że na statku spodziewano się wysokiego rangą gościa. Czyżby możnowładca? A może Hesperianin?
– Chyba chcą nas komuś przekazać – odezwał się Baji. – Powiem tyle, miło było was poznać. Z twoim wyjątkiem, Chaghan. Dziwak jesteś.
– Spierdalaj! – fuknął wieszczek.
– Słuchajcie, mam w tylnej kieszeni kawałek kości wieloryba – rzucił Ramsa. – Rin, gdybyś ją rozgrzała, to przepali moje więzy, a potem szybko ją wyciągnę i…
Chłopak mówił dalej, lecz dziewczyna prawie przestała go słyszeć. W polu jej widzenia pojawił się bowiem młody mężczyzna. Generał, jeśli sądzić po mundurze. Pół twarzy ukrywał pod maską – sinegardzką maską operową, wykonaną z błękitnej ceramiki. Uwagę Rin przykuła jednak przede wszystkim wysoka, smukła sylwetka i sposób, w jaki mężczyzna się poruszał: stąpał pewnym siebie, aroganckim krokiem, jakby oczekiwał, iż wszyscy na jego drodze będą kłaniać mu się w pas.
Rin znała ten krok.
– Suni zajmie się tym dużym wartownikiem, a ja przejmę działa, sprowokuję eksplozję czy coś…
– Ramsa… – syknęła ściśniętym głosem dziewczyna. – Stul. Pysk.
Generał przeszedł przez pokład i zatrzymał się przed cike.
– Dlaczego są związani? – zapytał.
Rin zesztywniała. Znała również ten głos.
Do oficera podskoczył jeden z członków załogi.
– Generale, zostaliśmy ostrzeżeni, by nie spuszczać oka z ich rąk.
– To są nasi ludzie. Nie więźniowie. Uwolnić ich.
– Tak jest, ale oni…
– Bardzo nie lubię powtarzać.
To musiał być on. Jak dotąd poznała tylko jedną osobę zdolną w kilku krótkich słowach zawrzeć tak przemożną dawkę pogardy.
– Skrępowaliście tych ludzi tak mocno, że krew przestała im krążyć w kończynach – podjął generał. – Jeśli przekażecie ich mojemu ojcu nie w pełni zdrowych, będzie zły. Bardzo zły.
– Generale, nie sądzę, że rozumiesz naturę zagrożenia…
– Och, rozumiem doskonale. Studiowałem z nią na jednym roku. Prawda, Rin?
Generał kucnął przed Rin i zdjął z twarzy maskę.
Aż się wzdrygnęła.
Chłopiec, którego pamiętała, był piękny. Porcelanowa cera, rysy tak delikatne, że nie oddałby ich najprzedniejszy rzeźbiarz, łagodnie wygięte łuki brwi wyrażające ową specyficzną mieszankę poczucia wyższości i bezbronności, jaką od stuleci próbowali uchwycić w strofach wierszy nikaryjscy poeci.
Teraz Nezha nie był już piękny.
Lewa połowa twarzy chłopaka wciąż była, za sprawą jakiegoś dziwacznego zrządzenia losu, urodziwa; nadal pokrywała ją skóra gładka jak powierzchnia kosztownej ceramiki. Za to prawa strona… Prawą stronę szpeciły blizny, krzyżujące się na policzku i tworzące wzór przypominający żółwiową skorupę.
To nie były naturalne blizny. Nie przypominały śladów poparzeń, jakie widziała na ciałach ludzi zabitych przez gaz. Skóra Nezhy powinna być skręcona i zdeformowana, może nawet całkowicie poczerniała. Cerę miał jednak równie bladą jak zawsze. Porcelanowa twarz nie pociemniała, wyglądała natomiast, jakby pękła na kawałki i została z powrotem sklejona. Dziwna geometria blizn prowokowała wrażenie, że ktoś naniósł je na policzek chłopaka cieniutkim pędzelkiem.
Usta miał rozciągnięte w permanentnym uśmieszku, unoszącym się ku lewej połowie twarzy, zniekształcona warga odsłaniała zęby. Całość tworzyła nabrzmiałą pogardą maskę, której nie mógł zdjąć.
Gdy