Kolejka przesuwała się nieznośnie powoli. Po trzech długich godzinach stanąłem w końcu przed wejściem do windy, ale wsiadając do niej, nie czułem żadnej ulgi. Między moją matką i szansą na przeżycie stało dwadzieścia tysięcy studentów, a ja już czułem ostry zapach siarki.
Dwie i pół godziny po moim wyjeździe na powierzchnię magma zalała całe miasto leżące pięćset metrów pod moimi stopami. Kiedy wyobraziłem sobie ostatnie chwile mamy, poczułem się tak, jakby ktoś wbijał mi nóż w serce. Stojąc wśród osiemnastu tysięcy osób, których nie udało się na czas ewakuować, mogła się tylko przyglądać, jak na plac wdziera się fala lawy. Dopływ prądu do miasta został przerwany, więc ciemność rozświetlał tylko straszny, szkarłatny blask magmy. Nieznośny żar osmalił wysokie białe sklepienie nad placem. Zanim lawa dotarła do ofiar erupcji, zabiła je przekraczająca tysiąc stopni temperatura.
Ale nawet w tej przerażającej rzeczywistości nadal trwało życie, a od czasu do czasu zapalały się iskierki miłości. Podczas dwunastego wchodzenia w afelium Koalicja, starając się rozładować ogólne napięcie, nieoczekiwanie przywróciła po dwustuletniej przerwie igrzyska olimpijskie. Wziąłem w nich udział. Wystąpiłem w wyścigu na skuterach śnieżnych. Startowaliśmy w Szanghaju, a trasa zawodów prowadziła przez skuty lodem Pacyfik do mety w Nowym Jorku.
Na strzał z pistoletu startowego ruszyło ponad sto skuterów i pomknęło przez zamarznięty ocean z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Początkowo cały czas widziałem przez gogle jakiegoś innego zawodnika, jednak po dwóch dniach – albo dlatego, że wysforowałem się naprzód, albo dlatego, że zostałem w tyle – wszyscy zniknęli za horyzontem.
Nie widziałem już za sobą łuny silników Ziemi i pędziłem przez najciemniejszą część planety. Miałem nad głową niezmierzone, usiane gwiazdami niebo, a wokół siebie lód ciągnący się ze wszystkich stron aż do granic wszechświata, a może właśnie tam był jego koniec. I w tym wszechświecie bezliku gwiazd i bezkresu lodu byłem tylko ja! Owładnęło mną uczucie takiego osamotnienia, że chciało mi się płakać. Rwałem naprzód, jakby od tego zależało moje życie. Nieważne już dla mnie było, czy się znajdę na podium czy nie; musiałem się wydobyć z tej strasznej samotności, zanim mnie zabije. W moim umyśle drugi brzeg już nie istniał.
I w tamtej chwili ujrzałem na horyzoncie sylwetkę człowieka. Gdy się zbliżyłem, zorientowałem się, że to kobieta. Stała obok skutera, a jej długie włosy rozwiewał lodowaty wiatr. W momencie, kiedy spotkały się nasze drogi, stało się jasne, że zdecydowało to o naszym dalszym życiu. Nazywała się Yamasaki Kayoko i była Japonką. Zespół kobiecy wystartował dwanaście godzin przed nami, ale jej skuter wpadł w szczelinę w lodzie i złamała się jedna płoza. Pomagając jej naprawić maszynę, powiedziałem jej o uczuciu, które mnie wcześniej dopadło.
– Ja czułam się dokładnie tak samo! – wykrzyknęła. – Jakbym była zupełnie sama we wszechświecie! Wiesz, kiedy zobaczyłam, jak wyłaniasz się w oddali, to tak, jakbym ujrzała, że wschodzi słońce.
– Dlaczego nie wezwałaś samolotu ratowniczego? – zapytałem.
Uniosła drobną piąstkę.
– Ten wyścig jest ucieleśnieniem ludzkiego ducha – oświadczyła z charakterystyczną dla Japończyków zawziętością. – Musimy pamiętać, że podczas wędrówki przez kosmos Ziemia nie może liczyć na żadną pomoc!
– Ale teraz musimy ją wezwać. Żadne z nas nie ma zapasowej płozy, więc nie możemy uruchomić twojego skutera.
– A może pojechałabym z tobą? – zasugerowała. – Jeśli nie zależy ci na tym, które zajmiesz miejsce.
Nie zależało mi, więc ostatni odcinek długiej podróży przez ocean pokonaliśmy razem.
Kiedy mijaliśmy Hawaje, ujrzeliśmy na horyzoncie promyk światła. Z tej bezkresnej lodowej pustki, oświetlanej przez malutkie słońce, wysłaliśmy do Wydziału Spraw Cywilnych Koalicji wniosek o licencję na ślub.
Zanim dotarliśmy do Nowego Jorku, członkowie olimpijskiej komisji sędziowskiej znudzili się czekaniem, spakowali manatki i wyjechali. Ale czekał na nas urzędnik z miejskiego Biura Spraw Cywilnych. Pogratulował nam zawarcia małżeństwa, a potem przystąpił do ceremonii. Machnięciem ręki przywołał hologram, na którym widniały zgrabne rzędy dziesiątków tysięcy kropek. Każda z nich oznaczała parę, która w ostatnich kilku dniach zarejestrowała w Koalicji związek małżeński. Biorąc pod uwagę trudne warunki środowiskowe, zgodnie z prawem tylko jedna z każdych trzech par nowożeńców dostawała pozwolenie na prokreację. Decydował o tym los wyciągnięty przez nią na loterii. Stojąc przed tysiącami kropek, Kayoko długo się wahała, nim wybrała jedną ze środkowych.
Kiedy kropka zabarwiła się na zielono, podskoczyła z radości. Nie byłem pewien, czy chcę założyć rodzinę. Gdybym sprowadził na ten świat dziecko, byłoby to dla niego błogosławieństwem czy nieszczęściem? Przynajmniej urzędnik nie posiadał się z radości. Powiedział, że wygranie przez parę zielonej kropki zawsze jest okazją do świętowania. Wyjął butelkę wódki i każde z naszej trójki pociągnęło z niej łyk, wznosząc toast za trwanie ludzkiej cywilizacji. Za nami słabe światło odległego słońca barwiło na złoto Statuę Wolności. Przed nami opuszczone dawno temu drapacze chmur na Manhattanie rzucały długie cienie na Port Nowojorski. Byłem podpity, ale uświadomiłem sobie, że po twarzy spływają mi łzy.
Ziemia, moja wędrująca Ziemia!
Przed odejściem urzędnik wręczył nam pęk kluczy i powiedział, czkając:
– To klucze do mieszkania, które przydzielono wam w Azji. Lećcie tam. Lećcie do swojego nowego, wspaniałego domu!
– A co w nim takiego wspaniałego? – zapytałem chłodno. – W azjatyckich podziemnych miastach panuje strach, ale oczywiście wy, ludzie na Zachodzie, nigdy tego nie zaznacie.
– Wkrótce będziemy musieli stawić czoło nieznanemu wam zagrożeniu – odparł. – Ziemia ma niebawem przejść przez pas asteroid i zwrócona jest ku niemu półkulą północną.
– Ale przechodziliśmy już przez ten pas podczas kilku ostatnich okrążeń. To nic takiego, prawda?
– Wtedy tylko otarliśmy się o jego skraj. Oczywiście mogła sobie z tym poradzić Flota Kosmiczna. Mają lasery i głowice jądrowe, za których pomocą usuwają z naszej drogi małe skały. Ale tym razem… – Przerwał, po czym zapytał: – Nie widzieliście wiadomości? Tym razem Ziemia przejdzie przez środek tego pasa! Flota upora się z małymi asteroidami, ale większe…
W drodze powrotnej do Azji Kayoko obróciła się do mnie i zapytała:
– Bardzo duże są te asteroidy?
Mój ojciec był jednym z oficerów Floty Kosmicznej, których zadanie polegało na odwracaniu kierunku lotu asteroid i ich niszczeniu. Dlatego, mimo że rząd zamknął jak zwykle usta środkom przekazu, by zapobiec masowej panice, miałem pewne pojęcie o tym, co ma się wydarzyć. Powiedziałem Kayoko, że niektóre asteroidy na naszej drodze są wielkości góry i nawet bomby termojądrowe o sile pięćdziesięciu megaton mogą tylko zostawić na ich powierzchni blizny jak po trądziku.
– Będą musieli użyć najpotężniejszej broni z ziemskiego arsenału – dodałem tajemniczo.
– Masz na myśli bomby z antymaterią? – zapytała.
– A co innego?
– Jaki zasięg ma flota?
– Na razie ograniczony. Tata mówił, że nie przekracza półtora miliona kilometrów.
Kayoko zapiszczała.
– Więc będziemy mogli to zobaczyć!
– Lepiej