Naprawdę była małym geniuszem. Dzięki inżynierii genetycznej tego typu wyjątkowa pamięć stała się normą. Pod tym względem ludzkości dopisało szczęście. W przeciwnym razie w ciągu czterystu lat nie udałoby się jej dokonać tak niewyobrażalnych cudów jak silniki Ziemi.
– Nie zapominaj o silnikach Ziemi, głupia – wtrąciłem. – Ponad dziesięć tysięcy tych gigantycznych lutownic pracuje pełną mocą. Ziemia jest w zasadzie tylko pierścieniem, w którym osadzone są wyloty spalin rakiet. A teraz się ucisz. Zaczynasz mnie irytować.
Pod ziemią zaczęliśmy nowe życie. W naszym mieście znajdującym się pięćset metrów pod powierzchnią było miejsce dla ponad miliona mieszkańców. Wiele podobnych do niego rozsianych było po wszystkich kontynentach. Tutaj skończyłem podstawówkę i poszedłem do szkoły średniej. Nauczanie skupiało się na przedmiotach ścisłych i inżynierii. Ograniczono do minimum czas na zajęcia plastyczne, filozofię i inne przedmioty, które uznano za nieistotne, albo w ogóle usunięto je z programu. Ludzie nie mieli już czasu na rozrywki i abstrakcyjne rozważania. Była to najpracowitsza era w dziejach ludzkości. Każdy miał jakąś pracę do wykonania i ta praca nigdy się nie kończyła. Co ciekawe, niemal z dnia na dzień zniknęły wszystkie religie. Ludzie zdali sobie w końcu sprawę, że gdyby naprawdę istniał Bóg, byłby skończonym draniem. Nadal uczyliśmy się historii, ale era presolarna wydawała się nam tak samo mityczna jak raj.
Mój ojciec był astronautą w siłach powietrznych. Często latał w misjach na niską orbitę wokół Ziemi i rzadko bywał w domu. Pamiętam, że w piątym roku przyspieszania, kiedy Ziemia znalazła się w afelium, pojechaliśmy całą rodziną nad morze. Dzień Afelium był takim świętem jak Nowy Rok czy Boże Narodzenie. Gdy Ziemia weszła na część orbity najbardziej oddalonej od Słońca, wszyscy pławili się w złudnym poczuciu bezpieczeństwa, ale na powierzchnię nadal musieliśmy wychodzić w specjalnych kombinezonach termicznych. Zamiast strojów chłodzących przywdziewaliśmy teraz ubrania grzejące, zasilane przez baterie jądrowe. Na zewnątrz niemal zupełnie oślepiły nas strumienie plazmy wyrzucanej przez silniki Ziemi. Ostre światło tak raziło nas w oczy, że nie bardzo widzieliśmy świat na powierzchni i trudno było się zorientować, czy krajobraz się zmienił. Musieliśmy długo lecieć samochodem, zanim uciekliśmy przed tym blaskiem i w końcu udało się nam dojrzeć brzeg morza. Słońce skurczyło się do rozmiarów piłki do koszykówki. Wisiało nieruchomo na niebie, otoczone słabym halo, podobnym do światła świtu. Niebo miało tak ciemnoniebieski kolor, jakiego nigdy wcześniej nie widzieliśmy, i wyraźnie było widać gwiazdy. Rozglądając się wokół, zastanawiałem się, gdzie się podział ocean. Teraz była tam tylko ciągnąca się po horyzont biała, pokryta lodem równina. Na zamarzniętym morzu zgromadził się duży tłum świętujących. Ciemność przeszywały ze świstem ognie sztuczne. Wszyscy oddawali się hulance z niezwykłym zapamiętaniem. Po lodzie przetaczały się grupy pijanych, a inni ryczeli słowa dziesięciu różnych piosenek, starając się zagłuszyć głosy konkurentów.
– Mimo wszystko każdy żyje własnym życiem. Nie ma w tym nic złego – rzekł ze zrozumieniem ojciec. Przerwał, nagle coś sobie przypomniawszy. – Zapomniałem wam powiedzieć: zakochałem się w Stelli Li. Chcę się wyprowadzić i zamieszkać z nią.
– Kto to jest? – zapytała spokojnie matka.
– Moja nauczycielka z podstawówki – odpowiedziałem za ojca. Przed dwoma laty zacząłem naukę w liceum, więc nie miałem pojęcia, jak ojciec ją poznał. Może na uroczystości ukończenia szkoły podstawowej?
– No to się wyprowadź – powiedziała matka.
– Na pewno szybko mi się znudzi i wtedy wrócę. Pasuje ci to?
– Pewnie. Wróć, jeśli będziesz chciał – odpowiedziała spokojnym i równym jak zamarznięte morze głosem, ale chwilę potem zawołała z podnieceniem: – O, ten jest piękny! Musi mieć w środku dyfraktor holograficzny! – Wskazała fajerwerk rozkwitający na nocnym niebie, autentycznie poruszona jego widokiem.
Filmy i powieści tworzone przed czterystu laty zbijały z tropu współczesnych widzów i czytelników. Było dla nas niepojęte, dlaczego w erze presolarnej ludzie tak bardzo angażowali się emocjonalnie w sprawy, które nie miały nic wspólnego z przetrwaniem. Bohater czy bohaterka cierpiący albo płaczący z powodu odtrąconej miłości byli dla nas tak dziwaczni, że brakowało nam słów. W naszych czasach śmiertelne zagrożenie i pragnienie ucieczki przesłaniały wszystkie inne sprawy. Nic poza aktualnymi danymi o stanie Słońca i pozycji Ziemi nie mogło nas poruszyć ani nawet przyciągnąć naszej uwagi. Niezwykłe skupienie na tych dwóch kwestiach zmieniło ludzką psychikę i duchowość. Niczym nałogowy hazardzista, który pociąga łyk wody, nie mogąc odwrócić wzroku od ruletki, nie zaprzątaliśmy sobie głowy sprawami sercowymi.
Po dwóch miesiącach ojciec wrócił z wypadu do pani Stelli. Matka ani się nie ucieszyła, ani nie zmartwiła na jego widok.
– Stella ma o tobie dobre zdanie – stwierdził ojciec. – Mówiła, że byłeś bardzo kreatywnym uczniem.
– Kto tak powiedział? – zapytała mama ze zdumioną miną.
– Moja nauczycielka z podstawówki, pani Stella – wyjaśniłem z irytacją. – Tata żył z nią przez ostatnie dwa miesiące!
– A tak, pamiętam! – Potrząsnęła głową i roześmiała się. – Nie mam jeszcze czterdziestki, a już zawodzi mnie pamięć. – Spojrzała na holograficzne gwiazdy na suficie i las na ścianach. – Dobrze, że wróciłeś. W końcu wyłączysz te obrazy. Twojemu synowi i mnie robi się niedobrze od patrzenia na nie, ale nie wiemy, jak usunąć te cholerne widoki.
Zapomnieliśmy o tym epizodzie, zanim Ziemia zaczęła wracać bliżej Słońca.
Pewnego dnia wiadomości doniosły, że lód pokrywający ocean zaczyna topnieć, więc ponownie wybraliśmy się na rodzinną wycieczkę na wybrzeże. Ziemia właśnie przechodziła przez orbitę Marsa. Światło słoneczne nie podniosło znacząco temperatury, ale dzięki silnikom Ziemi jej powierzchnia była wystarczająco ciepła, by lód na morzu puścił. Miło było wyjść na zewnątrz bez krępującego ruchy stroju grzejącego. Na naszej półkuli niebo wciąż rozświetlały silniki Ziemi, ale po drugiej stronie globu ludzie naprawdę czuli dotyk promieni słonecznych. Niebo nad ich głowami było czysto błękitne, a Słońce tak jasne jak przed wyruszeniem w kosmiczną wędrówkę. Z góry nie widzieliśmy żadnych oznak topnienia lodu, a tylko jego biały bezmiar. Rozczarowani wysiedliśmy z samochodu. Gdy zamykaliśmy drzwi, usłyszeliśmy ogłuszające dudnienie, które zdawało się dochodzić z wnętrza planety. Sprawiało wrażenie, jakby Ziemia miała się za chwilę rozpaść.
– To głos oceanu! – zawołał ojciec, przekrzykując hałas. – Nagły wzrost temperatury podgrzewa lód nierówno, to jak trzęsienie ziemi na lądzie!
Nagle przez to niskie dudnienie przebił się ostry, podobny do gromu huk i ludzie patrzący na morze za nami zaczęli wiwatować. Zobaczyłem, że na zamarzniętym oceanie pojawia się długie pęknięcie niczym zygzak czarnej błyskawicy. Dudnienie nie ustawało, a w lodzie powstawały kolejne szczeliny. Tryskała z nich woda, tworząc strumienie, które pędziły przez lodową równinę.
W drodze do domu patrzyliśmy na wyludnioną ziemię w dole i widzieliśmy szerokie pasy kiełkujących traw. Rozkwitały przeróżne kwiaty, a uschnięte lasy pokrywały się zielonym płaszczem świeżego listowia. Życie odradzało się tak gwałtownie, jakby nie miało czasu do stracenia.
Z każdym dniem zbliżania się Ziemi do Słońca nasze żołądki coraz bardziej ściskał strach. Coraz mniej ludzi