Znowu otworzyła się z łoskotem potężna brama centrum kontroli i wyłoniło się z niej pięć tysięcy Zabieraczy. Siły rebeliantów popędziły ich na brzeg oceanu. Po obu stronach drogi kłębiły się tłumy gapiów. Pluli na pojmanych i obrzucali ich kamieniami i kawałkami lodu. Wizjery masek strojów termalnych kilku Zabieraczy zostały roztrzaskane, przez co ich twarze zostały wystawione na temperaturę o ponad sto stopni Celsjusza niższą od temperatury zamarzania wody. Ale mimo że sztywnieli ze straszliwego zimna, posuwali się ciężko naprzód, walcząc o każdy krok. Zobaczyłem, jak mała dziewczynka podnosi bryłkę lodu i ciska nią z całej siły w starszego mężczyznę. Przez wizjer widać było wściekłość w jej oczach.
Gdy usłyszałem, że wszystkich jeńców skazano na śmierć, wydawało mi się, że to zbyt łagodna kara. Jedna śmierć? Czy jedna śmierć mogła naprawić zło, które uczynili? Czy mogła być zadośćuczynieniem za szerzenie strasznego kłamstwa, które zniszczyło zarówno Ziemię, jak i ludzką cywilizację? Powinni umierać dziesięć tysięcy razy! Przypomniałem sobie nagle astrofizyków, którzy przepowiadali wybuch Słońca, i inżynierów, którzy zaprojektowali i zbudowali silniki Ziemi. Odeszli przed wiekiem, ale miałem ochotę wykopać ich z grobów i skazać na śmierć, na jaką zasłużyli.
Czułem prawdziwą wdzięczność dla katów za to, że wybrali odpowiedni sposób egzekucji. Najpierw zabrali skazańcom baterie zasilające skafandry termiczne, a potem zostawili ich na lodzie, by niska temperatura powoli wyssała życie z ich ciał.
Najbardziej podstępni, najbardziej ohydni przestępcy w historii ludzkości stali zbitą, ciemną masą na lodzie. Z brzegu przyglądało się im ponad sto tysięcy osób. Ponad sto tysięcy szczęk zaciskało się ze złości, ponad sto tysięcy par oczu płonęło taką samą wściekłością, jaką widziałem na twarzy tej dziewczynki.
Wszystkie silniki Ziemi zostały wyłączone i nad lodem ukazały się w całym majestacie mrugające gwiazdy. Wyobrażałem sobie mróz wbijający się w skórę skazańców jak sztylet, krew zamarzającą w ich żyłach, życie uchodzące powoli z ich ciał. Na myśl o tym przez moje ciało przepłynęło przyjemne ciepło. Gdy tłum zgromadzony na brzegu patrzył, jak skazańcy poddają się bolesnemu zimnu, jego nastrój zaczął się podnosić i rozległa się radosna pieśń Moje Słońce.
Przyłączyłem się do tego chóralnego śpiewu, patrząc na gwiazdę nieco większą od pozostałych, której mały dysk świecił żółtym światłem – na Słońce.
O, Słońce, moje Słońce,
Matko życia,
Ojcze stworzenia,
Jasny duchu, boże w górze!
Tyś jest stały i wieczny,
My tylko gwiezdnym pyłem na twojej orbicie,
A mimo to jak głupcy
Ośmieliliśmy się marzyć o twojej śmierci.
Minęła godzina. W oddali nadal stali na lodzie wrogowie ludzkości, ale żaden z nich już nie żył. Zamarzła krew w ich żyłach.
Nagle przestałem widzieć. Minęło kilka sekund, nim odzyskałem wzrok i lód, brzeg oraz tłum widzów zaczęły stopniowo nabierać ostrości. W końcu wszystko stało się znowu wyraźne, prawdę mówiąc, nawet wyraźniejsze niż przedtem, bo świat zalał silny biały blask. To właśnie ta jasność oślepiła mnie przed chwilą.
Jednak gwiazdy nie pojawiły się ponownie, ich lśnienie pochłonęło to ostre światło. Wyglądało to tak, jakby pod jego wpływem stopniał cały kosmos. Buchało ono z jednego punktu w przestrzeni kosmicznej. Ten punkt stał się środkiem wszechświata, a ja patrzyłem prosto na niego, gdy to się stało.
Nastąpił błysk helowy.
Pieśń Moje Słońce urwała się w połowie refrenu. Tłum na brzegu stał sparaliżowany; tworzący go ludzie wydawali się zamarznięci jak tych pięć tysięcy na lodzie, sztywni i nieruchomi jak kamienie.
Słońce po raz ostatni zalewało Ziemię swoim światłem i ciepłem. Najpierw stopniał lód na lądzie i w powietrze wzniosły się kłęby białej pary. Potem zaczęła tajać jego pokrywa na morzu, a ogrzewane nierównomiernie warstwy zaczęły trzeszczeć i skrzypieć. Światło stało się łagodniejsze, a niebo przybrało błękitny kolor. Później na niebie pojawiły się zorze wytworzone przez gwałtowne wiatry słoneczne, ogromne wielobarwne kurtyny światła.
Na lodzie stali nieruchomo ostatni Zabieracze, pięć tysięcy posągów oświetlonych jaskrawym, nagłym, oszałamiającym blaskiem słońca.
Wybuch na Słońcu trwał krótko. Po dwóch godzinach światło zaczęło szybko słabnąć i w końcu całkowicie zgasło.
W miejsce Słońca pojawiło się ciemnoczerwone ciało niebieskie. Powoli rosło, aż osiągnęło wielkość słońca widzianego z pierwotnej orbity Ziemi w dawnych czasach. Było tak ogromne, że jego średnica wykraczała poza orbitę Marsa. Silne promieniowanie cieplne przemieniło Merkurego, Wenus i Marsa – stałych towarzyszy Ziemi – w smużki dymu.
Nie było to już nasze Słońce. Nie emitując światła ani ciepła, przypominało przyklejony do firmamentu zimny kawałek czerwonego papieru, a jego przyćmiona poświata była tylko odbiciem światła otaczających je gwiazd. Podzieliło ewolucyjny los wszystkich gwiazd średniej wielkości – przemieniło się w czerwonego olbrzyma.
Pięć miliardów lat majestatycznego życia stało się ulotnym snem. Słońce umarło.
Na szczęście my nadal żyliśmy.
Rozdział 4
Era wędrówki
Od tamtych wydarzeń minęło pół wieku. Dwadzieścia lat temu Ziemia przeleciała obok orbity Plutona i opuściwszy Układ Słoneczny, kontynuowała samotną podróż przez rozległą, zimną pustkę przestrzeni kosmicznej.
Ostatni raz byłem na powierzchni jakieś dziesięć lat temu. Towarzyszyli mi syn i synowa, jasnowłosa, niebieskooka dziewczyna. Była wtedy w ciąży.
Gdy wyjechaliśmy na powierzchnię, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, był brak strumieni plazmy wyrzucanych przez silniki Ziemi, mimo że wiedziałem, iż nadal pracują pełną mocą. Atmosfera zniknęła i nic nie rozpraszało światła plazmy. Ziemię pokrywały dziwne, przezroczyste żółtozielone kryształki. Składały się z zestalonego tlenu i azotu, pozostałości po naszej zamarzniętej atmosferze.
Co ciekawe, atmosfera nie zamarzła równomiernie na całej powierzchni, lecz utworzyły się z niej nieregularne wzgórki. Skuta mrozem, niegdyś płaska i gładka tafla morza wybrzuszyła się w różnych miejscach i powstał fantastyczny, kryształowy krajobraz. Na niebie rozciągała się nieruchoma Droga Mleczna, jakby ona też zamarzła. Ale gwiazdy były jasne, zbyt jasne, by dało się na nie patrzeć.
Silniki Ziemi miały działać bez przerwy przez następne pięćset lat, nadając Ziemi przyspieszenie do pół procent prędkości światła. Miała ona lecieć z tą niewiarygodną prędkością przez kolejne tysiąc trzysta lat. Po przebyciu dwóch trzecich drogi mieliśmy odwrócić kierunek silników Ziemi i wejść w pięćsetletni okres hamowania. Po dwudziestu czterech stuleciach podróży mieliśmy